Выбрать главу

- Znowu bluźnisz.

- Bóg sądzi za czyny, nie za słowa.

- Już na wyspie to zrozumiałaś? I dlatego postanowiłaś go zabrać?

- Nie, Ilmar, wtedy jeszcze niczego nie zrozumiałam. Chwyciła mnie złość, gdy zobaczyłam, że szybowiec płonie, a pretorianie wysypują się na brzeg. Wiesz... postanowiłam, że nawet jeśli nie uciekniemy, to przynajmniej nie dostaną Markusa. A jeśli uda się nam uciec - to teraz już lepiej z nim. Skoro Władca zdecydował się własną wyspę brać szturmem, nikogo o tym nie uprzedzając - to nie ma co liczyć na pobłażliwość.

- No, zwłaszcza teraz.

- Szkoda każdego słowa - uśmiechnęła się posępnie Helen. - Ale atak był piękny. A gdy Markus zrzucił ścianę na pokład... bajka a nie walka. Chłopaki ocenią.

- Co takiego?

- Nie mówię, że wybaczą. Ale taki manewr zachwyciłby każdego awiatora. Bez względu na to, kto go przeprowadził: Chińczyk, Rosjanin, czy dziki Maj... Popatrz tylko, wraca!

Markus rzeczywiście szedł z powrotem. Poczułem ulgę - spodziewałem się, że cała historia powtórzy się od początku. Helen pomachała mu ręką.

- Zdjęłabyś swoje łubki - skinąłem na owinięte przedramię. - Przecież powiedziałaś, że tam nic nie ma.

- Dlaczego nic? Coś niecoś jest - Helen uśmiechnęła się. - Poza tym, mnie nie przeszkadza, a w innych wzbudza współczucie. A oto i Luiza... jednocześnie się uwinęli!

Siostra Luiza i książę Markus wracali razem. Przeorysza wyglądała na zadowoloną.

- Dobre wieści! Pięć kilometrów stąd jest trakt, gdzie można wsiąść do dowolnego przejeżdżającego dyliżansu. Chodzą często i miejsca zazwyczaj są. Trzeba minąć wioskę, tam, za laskiem...

- Dobrze. Gdybyśmy jeszcze mogli jakoś zamaskować Markusa - powiedziała w zadumie Helen.

- Nie założę sukienki! - żachnął się chłopak. - Wystarczy!

- Nie powtarza się dwa razy tego samego fortelu - zgodziłem się. - Ale to nie jest jedyny sposób. Można wstąpić do wioski... bez Markusa... kupić tam trumnę, na pewno miejscowi stolarze mają gotowe...

- W trumnie też nie pojadę.

Mark zaczął się stawiać. Może wyczuł, że nasz stosunek do niego gwałtownie się zmienił.

- Nie da rady - zgodziła się z nim Helen. - W żadnym dyliżansie nie zgodzą się przewieźć trumny. I w ogóle, za dużo kłopotu.

- Skrzynia - nie dawałem za wygraną. Ciągle miałem w pamięci rozwieszone w całym Mocarstwie plakaty. Twarz Marka jest wyrazista, łatwo ją zapamiętać...

- Czas, Ilmar. Czas. Będziemy musieli iść szybko, liniowiec już rozpala kotły, lada moment ruszy. A, nie, musi jeszcze zabrać pretorianów... no to mamy ze trzy godziny.

Westchnąłem. Miała rację. Ukrywając Marka w skrzyni, nie mielibyśmy swobody manewru.

- Dobrze. W takim razie pora przypomnieć sobie stare sztuczki.

- Jakie? - zapytał podejrzliwie Mark.

- Jak rózgą pyskowania oduczyć! - krzyknąłem. I osłupiałem. Przecież nie na małego włóczęgę krzyczę, nawet nie na księcia, tylko... tylko?

Na przyszłego mesjasza?

Ale Mark, o dziwo, przycichł i nie zadawał więcej pytań. Oglądając się na szybowiec, poszliśmy w stronę lasu.

- Może go podpalić? - zaproponowałem. - Spłonąłby szybko. Mniej śladów.

- I tak nas chłopi widzieli - machnęła ręką Helen. - Zresztą, ja nie mogę. Tak dobrze nam posłużył. To tak jakby zarżnąć starego konia bojowego... nie mogę...

To, co niepokoiło mnie najbardziej, to niezwykłość naszego towarzystwa. Załóżmy, że nadal jestem człowiekiem z artystycznej bohemy i wracam z Miraculous. Zdarza się. Helen - przecież nie wyrzuci munduru! - również mogła tam bawić. Luiza w stroju mniszki... też nic nadzwyczajnego. Mark, chłopiec może nie szlachetnie urodzony, ale z porządnej rodziny - zdarza się.

Ale nie wszyscy razem!

W ten sposób chemicy biorą najzwyklejsze pierwiastki, łączą je i powstaje taka wybuchowa mieszkanka, że daj Boże! Nasz widok zdumiałby każdego przechodnia. A jak przechodzień przyjrzy się Markowi - podniesie alarm.

Z drugiej strony nie chciałem, żebyśmy się rozdzielali. Podobne sztuczki zawsze kończą się tak samo - jednego łapią i on, z własnej woli albo torturowany, wydaje pozostałych. Tym bardziej że Helen nigdy się nie ukrywała. W pomysłowość Luizy nie wierzyłem tym bardziej.

Musieliśmy sprawić, by nasza kompania stała się zwykła, banalna, nie zwracająca uwagi. Wszystko po drodze obmyśliłem i nawet zacząłem się uśmiechać do swojego planu. Nikomu się mój pomysł nie spodoba, ale innego wyjścia nie ma.

Zatrzymaliśmy się na brzegu zagajnika, gdzie płynął mały strumyczek. Woda akurat się przyda. Obejrzałem swoją drużynę i uświadomiłem sobie, że wszyscy czekają na moją decyzję. Wprawdzie Helen była sławnym awiatorem, Mark władczym arystokratą, a Luiza niezwykle upartą mniszką, ale ja byłem tu jedynym mężczyzną...

- Otóż tak - oznajmiłem, powstrzymując się od odchrząknięcia i nadania głosowi dowódczego tonu. - Mam pewien plan. Ale najpierw obiecajcie, że się na niego zgodzicie!

- Jeśli nie w sukience i nie w trumnie... - burknął Mark.

- Obiecuję.

Helen patrzyła na mnie podejrzliwie:

- Tylko mnie z kolei nie przebieraj za mężczyznę. I nie gol do gołej skóry. I... i nie zmuszaj, żebym udawała wariatkę.

- O, świetny pomysł! - powiedziałem z tą nutką szaleństwa w głosie, z jaką Helen domagała się powtórnego podwieszenia Marka pod szybowcem. - Dobrze, nie będę.

Luiza z wyraźnym wysiłkiem próbowała wymyślić coś, na co żadną miarą nie pozwoli. Ale albo przeorysza była na wszystko gotowa, albo jej wyobraźnia spasowała. Luiza machnęła ręką i powiedziała:

- Ty wiesz lepiej, Ilmarze złodzieju...

- Dziękuję - powiedziałem serdecznie. Reakcji przeoryszy bałem się najbardziej. - W takim razie zapamiętajcie: ja i Helen jesteśmy mężem i żoną. Luiza to nasza rezydentka, daleka krewna Helen, z łaski wzięta na utrzymanie...

Helen uśmiechnęła się mściwie i szybko zgasiła uśmiech. Luiza przygryzła wargę, ale nic nie powiedziała

- A ja? - zapytał podejrzliwie Mark.

- Ty jesteś naszym synem.

Chłopiec z powątpiewaniem popatrzył na Helen.

- Głupi pomysł. Chyba że Helen urodziła mnie, jak miała trzynaście lat.

- Bardzo możliwe! - odgryzła się natychmiast Luiza za uśmieszek Helen.

Panie Boże! Czy to gniazdo żmij? Czy bez szpilek i złośliwości nie przeżyją nawet godziny?

- Stop! - krzyknąłem, zmuszając Helen do przełknięcia kąśliwej odpowiedzi. - Wystarczy! Moja żona kocha swoją cioteczkę, cioteczka ubóstwia kuzynkę. I tak macie się zachowywać! Przysięgam, że w przeciwnym razie biorę Markusa i odchodzimy we dwójkę! A wy możecie tu szczekać i gryźć się aż do przybycia pretorianów.

Mark zerknął na mnie, podszedł i demonstracyjnie wziął mnie za rękę.

Bunt został stłumiony w zarodku. Kobiety sapały, mierzyły się wzrokiem dalekim od serdeczności, ale milczały. Stłumioną złość Helen zwróciła przeciwko mnie:

- To wszystko, co wymyśliłeś? Genialne!

- Nie wszystko. Teraz urządzimy małą maskaradę. Wyjmujcie puderniczki.

Kobiety popatrzyły na siebie.

- Helen, Luizo, jeśli nie macie przy sobie kosmetyków, gdzie chcecie: na Słowie, za pazuchą, w ukrytych kieszeniach - to jestem największym głupcem w Mocarstwie.

Helen westchnęła, przymknęła oczy - sięgała do Chłodu. Przyjąłem z jej rąk ciężką torbę i skinąłem głową.

Luiza wyjmowała pudełeczka, słoiczki, tubki z licznych, acz zupełnie niewidocznych kieszeni mnisiego stroju. Zajęło jej to znacznie więcej czasu, ale w rezultacie ilościowo była lepsza od Helen.