Выбрать главу

- Znawca - rzuciła z oburzeniem Luiza, rozstając się ze swoimi bogactwami.

- Dziękuję. Kiedyś moi przyjaciele zrobili mi prezent, gdy wyszedłem po pół roku więzienia. - Zerknąłem na Marka, ale zdecydowałem, że nawet pięcioletniego chłopca dorastającego przy dworze niczym nie zaskoczysz, a co dopiero dwunastolatka. - Pod wieczór przyprowadzili do hotelowego pokoju dziewczynę... no, zupełnie nagą...

Mark zachichotał. Luiza patrzyła na mnie z niezadowoleniem.

- Dobrze jej zapłacili! - Tylko tyle znalazłem na swoje usprawiedliwienie. - To profesjonalna dziwka, bardzo doświadczona, z kościelną licencją! No wiec, gdy obudziłem się rano, ona siedziała przy oknie i malowała się.

Uważałem temat za zakończony, ale wtedy włączyła się Helen.

- Poczekaj... no nie... ale może... czy ona znała Słowo?

- Skądże.

- W takim razie... skoro z nią spałeś...

Luiza pokręciła z wyrzutem głową.

- Zawczasu schowała kosmetyki w pokoju, gdy dostała zamówienie - wyjaśniłem. - Zwróć uwagę: nie ubranie, dopiero potem jej przynieśli, lecz kosmetyki! Dobrze, dosyć tego gadania. Siostro Luizo, proszę wybaczyć podobne rozmowy... niech się siostra rozbierze.

Mark szalał z zachwytu.

- Do bielizny, nic strasznego. Damy do towarzystwa nie chodzą w mnisim worku.

- To w czym mam chodzić? - oburzyła się Luiza. - W bieliźnie? Jestem rezydentką czy tą... jak jej tam...dziwką z licencją?

- Rezydentką - uspokoiłem ją. - Ale w żałobie po zmarłym mężu. Siostro, tu chodzi o ratunek... sama rozumiecie, kogo i czego!

Luiza poddała się. Kazała tylko Markowi odejść na dwadzieścia kroków, na więcej nie pozwalał jej niepokój o niego, na mniej wstydliwość. Chłopcu maskarada sprawiała dużą radość, odszedł, głośno licząc kroki i rozciągając nogi, jakby chciał zrobić szpagat.

Byłem głęboko wdzięczny tym kościelnym dostojnikom, którzy wymyślali szaty mniszek. Gdy Luiza pozbyła się wierzchniej narzutki z kapturem i chustki, gdy z czterech spódnic została jedna, najkrótsza, w szlachetnym, szarym kolorze, gdy długą bluzę wpuściła w spódnicę...

- Jedenastu skruszonych! - wykrzyknąłem. - Helen, tylko popatrz!

Nie podzielała mojego zachwytu - niesłusznie. Zachwycałem się nie samą Luizą, lecz dziełem własnych rąk, nowym obliczem przeoryszy. Dama, wprawdzie już niemłoda, ale czarująca. Niejeden mężczyzna straciłby dla niej głowę.

- Luizo, będziesz się musiała opędzać od mężczyzn - powiedziałem z udawaną troską.

Przeorysza skrzywiła się, ale wyszło to fałszywie. Pochwyciła lusterko, zaczęła się oglądać.

- Spódnicę trzeba trochę podnieść wyżej - powiedziałem. - Prawie do kolan. A makijaż ma być skromny i niedbały, ale jaskrawy i wyzywający.

Mniszka - a może powinienem powiedzieć: była mniszka? - przyjęła do wiadomości to sprzeczne polecenie. Westchnęła tylko:

- Zupełnie zapomniałam, jak się to robi...

Akurat! Można by pomyśleć, że kosmetyki nosi ze sobą z sentymentu...

- Teraz ty, Helen - podszedłem do niej. Od razu zrozumiałem, że nie jest zadowolona z tego, co wyrabiałem z Luizą. Musiałem się uśmiechnąć, całym sobą pokazując, jak bawi mnie wysiłek przeoryszy, żeby wyglądać pociągająco.

Helen popatrzyła na mnie podejrzliwie, ale trochę się uspokoiła.

- Po pierwsze ręka - poleciłem. - Zdejmuj opaskę. Albo daj mnie...

- Poczekaj - westchnęła Helen. Przesunęła ręką nad opaską i łubki się rozpadły. Za to w „złamanym” ręku błysnęła stal.

- Boże wszechmogący... chodziłaś z tym przez cały czas? - Byłem przerażony. W jednej chwili stanęły mi przed oczami najbardziej nieodpowiednie momenty, w których łubki mogły się rozpaść, a cienka jak szydło klinga przebić coś cennego.

- Opaska nie zdejmowała się tak łatwo, jak ci się wydaje. Potrzebny jest nawyk.

Doprawdy, nie sposób zarzucić Helen braku przezorności. Tak ukrytą broń wyjmuje się znacznie szybciej niż z Chłodu... A zabić nią... Zrobiło mi się gorzej. Chyba wiedziałem, dla kogo przeznaczona była ta klinga.

- Ilmar, nie wracajmy do przeszłości - poprosiła Helen cicho.

- Dobrze. Nóż!

Pokornie podała mi broń. To był sztylet. Trójgraniaste ostrze wykonano z doskonałej stali, ale ciężko było nim ciąć. Musiałem wyjąć swój kindżał.

- Ilmar, co zrobić z włosami? - zapytała Luiza. Obejrzałem się na mniszkę. Byłą mniszkę... włosy miała zwinięte w nieładny koczek, nadający się do tego, aby ukrywać go pod chustką.

- Ułóż w modną fryzurę... nie, według starej mody. Ułóż tak, jak nosiłaś w świeckim życiu.

Luiza popatrzyła na Marka, który smętnie dłubał nogą w ziemi. W naszą stronę chłopiec nie patrzył.

- Markus! Chodź tutaj, pomożesz mi!

Chyba tak wysoko urodzonego pazia nie miała jeszcze żadna, nawet największa lwica salonowa. Zostawiłem Marka, uradowanego zakończeniem zsyłki, żeby pomagał Luizie. Znowu odwróciłem się do Helen. Wykrzywiłem się w zbójeckim uśmiechu, uniosłem kindżał... westchnąłem i zapytałem:

- Helen, czy pozwolisz...

- Rób, co uważasz za słuszne - powiedziała twardo, choć z lekkim niepokojem.

Wziąłem do ręki naszywki awiatora na krótkim rękawie kostiumu - lecący orzeł z mieczem w szponach...

I odprułem.

Helen krzyknęła, jakbym odcinał jej kawałek ciała, aż Mark i Luiza się odwrócili. Odpruć oficerowi dystynkcje - wstyd i hańba. Tylko wojenny trybunał może coś podobnego uczynić. W oczach Helen zapłonęła wściekłość.

- Tylko mnie nie zabij swoim zapalnikiem - powiedziałem. - Helen, zrozum, nie możesz wyglądać na awiatora...

- A na kogo? Na zdegradowanego awiatora?

- Na kobietę w stroju awiatora! W ubraniu podobnego kroju. Tak się teraz chodzi, półwojskowe stroje są w modzie! Szczególnie na zabawach.

Mówiąc to, odsuwałem się od Helen, przygotowany, że wyciągnie z Chłodu kulomiot albo elektryczny zapalnik. Dobrze, że poprosiłem, aby zdjęła opaskę, bo sztylet byłby teraz nie w moim ręku, lecz w moim boku...

Uspokoiła się. Zerknęła na ramię.

- Dawaj dalej...

- Naprawdę pozwalasz? - zapytałem ostrożnie.

- I tak już zasłużyłam na dwanaście trybunałów. Wykonujesz wyrok, który i tak by zapadł. Pracuj, złodzieju! Nie ma czasu!

Przerabiając mundur awiatora w fantazyjny ubiór młodej, postrzelonej damulki, czułem się niezbyt pewnie. Ale Helen znosiła to ze spokojem, nawet dawała rady. I gdy po kwadransie skończyłem - rezultat przeszedł wszelkie oczekiwania.

Jaki awiator? Jaka bohaterka karpackiej wojny?

Żoneczka dobrze prosperującego kupca albo szlachetki. Amatorka bali, siląca się na ekstrawagancki wygląd, z braku prawdziwego majątku i gustu. Tej akurat nieźle wyszło...

- Doskonale - powiedziałem, chowając kindżał. - Od razu widać, że nic groźniejszego od wałka w ręku nie trzymałaś. Konno jeździsz tylko bokiem, boisz się statków, nie mówiąc o szybowcach...

- Zadowolony? - zapytała zjadliwie Helen.

- Oczywiście. Teraz moja kolej.

Nieznany rzeźbiarz przestał istnieć. Zostawiłem sobie koszulę i spodnie, resztę garderoby rzuciłem w krzaki, ku radości jakiegoś nieznanego mi włóczęgi. Musiałem jakoś ukryć kulomiot pod koszulą, ale nawet to się udało. Nad swoją twarzą odrobinę popracowałam kosmetykami - kryjąc cienie pod oczami i zmarszczkę na czole.

- Ale wyglądamy... jakbyśmy wyszli na spacer - zauważyła Helen.

- O to właśnie chodziło. Teraz zajmiemy się Markusem.

Chłopiec, który skończył już pomagać Luizie, popatrzył na mnie czujnie.