Выбрать главу

Na razie nasz nowy wygląd nie budził podejrzeń. Nawet smętnie znudzona mina Markusa, który był zmuszony iść, trzymając za rękę damę do towarzystwa, nie psuła wrażenia. Przeciwnie! Gdy kilka razy bez efektu próbował wyrwać rękę, uśmiechnąłem się zadowolony. Wszystko w porządku. Dziecięce kaprysy...

Nieznany szybowiec nadal krążył po niebie i już nawet przywykliśmy do tego widoku. Chyba rzeczywiście był tu z naszego powodu. Ale z takiej wysokości awiator nie mógł nas dojrzeć.

Droga biegła obok wsi. Nie było żadnego przystanku, ale ja nieomylnie prowadziłem wszystkich do małej grupy drzew na poboczu. Pewnie właśnie tu wszyscy stają, żeby zatrzymać dyliżans - cień i strumień obok.

- Dokąd jedziemy? Do Sorrento nie warto... - rozmyślała na głos Helen.

Skinąłem głową. Z Sorrento chodził prom do Miraculous. Gdybym był sam z Helen, ukrywanie się pod nosem Straży miałoby sens. Ale z Markiem i Luizą, którą znają tam pewnie wszyscy mnisi...

- Czyli w drugą stronę. Do Rzymu.

- Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. - Luiza wygłosiła ten banał i zajaśniała.

Ze znużeniem pojąłem, dlaczego nie osiągnęła niczego w świecie, a na łonie Kościoła była na swoim miejscu. Święci bracia i siostry uwielbiają wygłaszać wyświechtane frazesy. I żeby choć któryś z nich pomyślał, że gdy Zbawiciel przyniósł wiarę, ona nie była omszała. Pewnie dlatego wolę modlić się sam, bez pośrednictwa Kościoła. Jeśli jest zbyt dużo pośredników, to modlitwa traci sens...

- Dyliżans! - krzyknął dźwięcznie Mark. - Dyliżans!

Zaczął podskakiwać na jednej nodze i pokazywać palcem w dal. Byłem wstrząśnięty, Helen chyba też. Mark przestał się wygłupiać i poważnie zapytał:

- Przesadzam?

- Tak - przyznałem. - Nie masz pięciu lat, tylko dziesięć. I chcesz wyglądać na dorosłego.

Dyliżans był ogromny, zaprzężony w ósemkę koni. Istny potwór na kołach! To mnie zaniepokoiło - taki elegancki powóz może się nie zatrzymać dla przypadkowych wędrowców. Zresztą, takie machiny wyruszają w drogę, gdy są zupełnie załadowane. W dyliżansie był cały rząd drzwi - oddzielny przedział dla pasażerów pierwszej klasy.

W sam raz dla nas.

Woźniców było dwóch. Na nasz widok zamienili parę słów i dyliżans zaczął hamować. Wyszedłem do przodu, damy i chłopiec czekali. Ech, Helen przydałby się teraz wachlarz a Luizie parasolka...

- Dzień dobry! - powitałem woźniców. - Nie wzięlibyście pasażerów?

Woźnice byli młodzi, opaleni i czarnowłosi. Jeden z ciekawością patrzył na Helen, drugi zaczął ze mną rozmowę.

- Są tylko miejsca w pierwszej klasie. Dwadzieścia marek do Rzymu.

Zrobiłem oburzoną minę - dla przeciętnego kupca była to spora suma.

- Z Sorrento zapłacilibyście trzydzieści - dodał woźnica, bardzo możliwie, że uczciwie. - A na inne dyliżanse się dzisiaj nie doczekacie. Ledwie wyjechaliśmy, zamknęli miasto. Kogoś szukają.

Jacy szybcy! Widocznie z liniowca wysłali parowy kuter na brzeg i wzięli prefekta za gardło.

- Och, ale...no cóż, jeśli nie ma innego wyjścia... - zerknąłem na dach dyliżansu, tam rzeczywiście było dużo ludzi. Przeważnie chłopi, jakieś smagłe dziewczęta, smętnie sterczała głowa urzędnika w twardym czarnym kapeluszu. - Nocować tutaj?...

Obejrzałem się na wioskę i skrzywiłem.

- Decydujcie szybko, senior - woźnica zalśnił białym uśmiechem. - Nie możemy czekać bez końca.

- Chodźcie! - machnąłem rękę do kobiet i Markusa. Wygrzebałem z kieszeni pieniądze - w sam raz. Woźnica, nie kryjąc się, sprawdził pierścieniem magnetycznym, czy moje marki nie są fałszywe i wskazał najbliższe drzwi. Wszedłem pierwszy, podałem rękę Helen, pochwyciłem podanego przez Luizę Marka... tak, ważył odpowiednio do dwunastu lat: dobrze, że przeorysza to silna kobieta.

- Za to będzie co wspominać - pocieszył mnie woźnica, chowając pieniądze do kieszeni. - W pierwszej klasie, niczym arystokraci! Resory nowe, obręcze kauczukowe, sami się przekonacie, - nie czuć jazdy! Sami hrabiowie tak jeżdżą...

Ech, żebyś ty wiedział, przyjacielu, z kim rozmawiasz...

Przedział okazał się wygodny i przytulny, jak wszystkie przedziały pierwszej klasy, w których nie raz jeździłem. Oczywiście bez porównania do karety biskupa, ale i tak sympatycznie.

Dwie miękkie skórzane kanapy, obie rozkładane. Pomiędzy nimi wąski składany stolik. Na ścianach dzbany z papierowymi kwiatami. Postukałem w ściankę - dość gruba. Można śmiało rozmawiać.

- Bardzo milutko - powiedziała powściągliwie Luiza, chcąc usiąść. W tym momencie woźnica strzelił z bata, dyliżans szarpnęło, a ona z piskiem poleciała na podłogę. Helen jakoś się utrzymała. Ja i Mark przezornie siedliśmy tyłem do kierunku jazdy.

- W samą porę - odezwała się Helen, pomagając Luizie wstać. - Dobrze słyszałam? Woźnica powiedział, że zamknęli miasto?

- To już chyba tradycja.

- Zdumiewające, że nie wzbudzamy podejrzeń. Bez bagażu, żadnych kurortów w pobliżu...

- Helen, te dwadzieścia stalowych monet poszło prosto do kieszeni woźnicy. W takich wypadkach wszelkie wątpliwości ulatniają się błyskawicznie. Możemy jechać spokojnie. Pytanie tylko - dokąd?

Wzruszyła ramionami. Przylgnęła do okna, wpatrując się w niebo.

- Szukasz szybowca?

- Tak. Nie widać. I tak długo się trzymał, mistrz prowadził...

- W takim razie proponuję rozwiązać najważniejszą kwestię. Dokąd jedziemy? Zapłaciłem za drogę do Rzymu, ale czy warto pojawiać się w świętym miejscu - nie jestem pewien.

- Ja też nie - zgodziła się Helen.

Luiza, która zdążyła ochłonąć po upadku, energicznie pokręciła głową.

- Urbis już dawno utracił prawdziwą świętość, stając się jedynie symbolem wiary. Nie!

- Jednogłośnie... - zacząłem. - Wybacz, Mark. Twoje zdanie?

Mark zawahał się:

- Nie wiem. Rzadko wyjeżdżałem z Wersalu...

- A jednak?

- Lepiej nie jechać do Rzymu.

- Jednogłośnie - powtórzyłem. - Wysiądziemy gdzieś po drodze, na jakimś rozwidleniu.

- Neapol - zaproponowała Helen.

- Całkiem nieźle - skinąłem głową. - Mają tam pas dla szybowców?

- Kto mnie teraz puści do szybowca...

- Porwiemy.

W oczach Helen błysnął płomień. Odcięcie od nieba było dla niej straszniejsze niż gniew Domu i Kościoła.

- Można by...

- Ale to kwestie drugorzędne - ochłodziłem jej zapędy. - Pytanie brzmi: gdzie w ogóle chcemy się ukrywać? Stawki są zbyt wysokie, żeby zostać w Mocarstwie. Markus! Powiedz, gdy uciekałeś z Wersalu, miałeś konkretny plan?

- Chciałem wyjechać jak najdalej, urządzić się w jakiejś gildii jako uczeń, a później wstąpić na uniwersytet - odparł natychmiast.

- O Boże - pokręciłem głową. - Święta naiwności! Miliony dzieci w Europie pragną tego samego. Synowie chłopów, rzemieślników, zwykłych mieszczan... Myślałeś, że tobie się uda?

- Ja jestem mądrzejszy - odparł krótko Mark.

Ugryzłem się w język i skinąłem głową.

- Tak. Pewnie masz rację. Ten plan mógłby się powieść, gdyby nie było takiej obławy. Gdybyś był sam. A teraz nie jesteś sam i chcesz tego czy nie, jesteśmy bardzo mocno związani.

Chłopiec skinął głową.

- Helen?

- Proponuję wyjechać do Chin - odpowiedziała Helen. - To daleko. Tam może być praca... dla mnie. I Mocarstwo nigdy nie zacznie wojny z Chinami - nie chciałabym znaleźć się po stronie wroga.

- Niezły pomysł, ale... byłaś tam kiedyś?

- Nie.

- A ja byłem. To mądry naród. Wielki. Ale żyją według swoich zasad i obcemu człowiekowi bardzo trudno je przyjąć. Poza tym będziemy się bardzo wyróżniać, tu już żadna maskarada nie pomoże. Gdy do Chin dojdą słuchy o tym, co się stało - a dojdą na pewno - od razu nas pojmają. Wiem, że awiatorów uczyli wytrzymywać ból, ale w rękach chińskich mistrzów nawet posąg przemówi.