Выбрать главу

Ani ja, ani Helen nie zaryzykowaliśmy odpowiedzi. Zrobił to za nas Mark:

- Całkiem nieźle ci wyszło.

Jego słowa rozładowały napięcie. Śmiech, który lada moment mógł przerodzić się w krzyk złości albo histerię - ucichł. Luiza westchnęła.

- Dobrze. Powiedziałam, co myślałam. Bracia w Zbawicielu cię zabiją, Markus, żeby nie dopuścić do świętokradztwa, żeby pogrzebać Prawdziwe Słowo na zawsze. Słowo należy wyłącznie do Zbawiciela, nie do ludzi. A bracia w Siostrze... im też lepiej nie wpadać w ręce. Kościół ma swoją władzę, swoją drogę. Nie warto dawać mu Słowa, na którym są wszystkie bogactwa świata.

- Masz rację, Siostro - powiedziała Helen. - Ale co my mamy zrobić? Ukrywać się przez całe życie, wędrować po dzikich ziemiach?

- To jedyne wyjście - oznajmiła twardo Luiza. Odniosłem wrażenie, że Helen się z nią nie zgadza, ale nic nie powiedziała.

Rozmowa ucichła sama z siebie. Przez jakiś czas siedzieliśmy w milczeniu, potem Mark zaczął się kręcić, położył się na kanapie i przysnął. Helen poszła za jego przykładem. Ja i Luiza trzymaliśmy się najdłużej, wyglądając przez okno, dopóki nie dotarł do mnie bezsens czuwania. Jeśli nawet zauważymy jakieś niebezpieczeństwo, to i tak będzie za późno na reakcję. Nawet z patrolem straży na drodze sobie nie poradzimy. Zresztą, jeśli dyliżans zacznie hamować, to i tak się obudzę.

Uspokojony tą myślą, położyłem się obok Markusa i niemal od razu zasnąłem. Luiza nadal siedziała - wyprostowana, surowa, skupiona.

Czy Zbawiciel miał w dzieciństwie taką opiekunkę?

Jeśli podróżujesz, szybko przyzwyczajasz się do spania w drodze. Na chłopskim wozie, w wątłym czółnie, w siodle. Jeśli często podróżujesz, to czasem nawet maszerując, śpisz mocniej niż w łóżku.

Na miękkiej kanapie, na równej drodze, w powozie z porządnymi resorami - woźnica nie kłamał - spało się jak na piernatach. Usypiające kołysanie dyliżansu, stukot kopyt... Może ci się coś przyśni - sny o domu to największa radość dla wędrowca.

Ale mnie przyśnił się koszmar.

Śniło mi się piekło.

Lodowata pustynia, bez końca i granic. Ciemne niebo bez gwiazd, z którego płynie słabe, szare światło. Zimno. Nie ma wiatru, nie ma nic, jakbym wzleciał na tę wysokość, o której mówiła Helen.

A przede mną słup. Drewniany siup, pokryty igiełkami szronu.

A na nim człowiek - przywiązany do słupa, ze związanymi z tyłu rękami. Skóra pokryta kruszynkami lodu, głowa uniesiona, jakby próbował po raz ostatni spojrzeć w niebo.

W puste, szare, wyblakłe niebo...

Zajęczałem, krzyknąłem ze strachu, chcąc zasłonić twarz rękami, wydrapać sobie oczy, żeby tylko nie wiedzieć, nie śmieć widzieć...

Obudziłem się.

Mój krzyk nie był głośniejszy od pisku myszy. Zobaczyłem przed sobą twarz Luizy. Czuwała, ale chyba tylko dlatego, że ja uniosłem głowę.

- Obudziłeś się, Ilmar?

Nie miałem siły odpowiedzieć. W milczeniu odsunąłem Markusa, który przez sen przytulił się do mojej piersi. Usiadłem.

- Koszmar? - domyśliła się Luiza.

Za oknami - ciemność, rzadkie światełka dalekich wsi. Przespałem cały dzień... w dyliżansie był ten sam szary mrok co w moim śnie.

- Zapal światło... - wykrztusiłem. - Światło...

Luiza pospiesznie wstała. Na ścianie była zamocowana malutka podróżna lampa, na półeczce obok leżały zapałki. Przeorysza zręcznie przejechała zapałką po półce, zapaliła knot. Światło rozpływało się tak samo leniwie jak w koszmarze. Może nadal śpię?

Spojrzałem na Marka - obudziły go moje ruchy.

- Uszczypnij mnie - poprosiłem.

- Z przyjemnością.

Z trudem udało mi się powstrzymać krzyk, za to poczułem ulgę.

- Co to, skrucha? Czy byłeś ciekaw, co czułem w szybowcu?

Pozostawiłem jego ironię bez odpowiedzi. Zerknąłem w okno - żadnego światełka - i zapytałem:

- Luiza, czy jechaliśmy przez cały czas?

- Stawaliśmy dwa razy. Ale tak mocno spałeś, że postanowiłam cię nie budzić. Co z tobą, Ilmar? Jesteś jakiś dziwny...

- Koszmar - powiedziałem po prostu. - Sen... niedobry.

- To nie opowiadaj - poprosiła Luiza, patrząc na Marka.

- Raczej przeciwnie... Czy możesz odpuszczać grzechy, siostro?

Luiza od razu się skupiła.

- W razie konieczności tak, bracie mój. Mów.

- Śniło mi się... - przełknąłem ślinę - śniło mi się piekło albo coś bardzo do niego podobnego - lodowata pustynia. Z nieba płynęło ciemne światło... było zimno...

- To nie grzech - wyjaśniła zaskoczona Luiza. - I nie znak z góry. Dawną kościelną bullą ustanowiono, że złe sny nic nie znaczą. Uspokój się i...

- I jeszcze śnił mi się Zbawiciel - odwróciłem wzrok.

- To raczej dobry znak...

- Śnił mi się Zbawiciel w piekle! - wykrzyknąłem.

Siostra Luiza przeżegnała mnie znakiem świętego słupa. Obudziła się Helen. Pewnie mój krzyk było słychać nawet w sąsiednich przedziałach...

Musiałem powtórzyć opowieść Helen, tym razem bardziej szczegółowo. Luiza już ochłonęła, teraz trzymała ręce złożone jak do modlitwy, widocznie potrzebowałem miłosierdzia Siostry...

W miarę opowiadania sen tracił ostrość. Ale nieprzyjemny osad nie znikał.

- To nie może być znak z góry - postanowiła wreszcie Luiza. - Ani grzech. Twoje mroczne sny, Ilmar, to tylko odbicie miotającej się duszy, idącej ku światłu...

Oho... Zaczęło się.

Jak tylko kapłani Kościoła czegoś nie rozumieją, przenoszą rozmowę na Opatrzność Boską, niepojętą dla ludzi, na zamęt w duszy albo walkę światła i ciemności.

- Dziękuję, siostro Luizo, masz rację - powiedziałem pokornie. Ale przeorysza długo jeszcze wyjaśniała mi sens alegorii - nawet w piekle, którym jest moja dusza, przyjdzie do mnie Zbawiciel. I nie wolno mi go odepchnąć, muszę stopić lód strachu...

Gdyby ona zobaczyła to, co ja widziałem!

Tak... tak realnie.

Tak zimno.

Tak daleko stąd...

A za oknami dyliżansu pojawiły się światełka, domy, inne powozy. Nasz dyliżans zwolnił, stukot kopyt stał bardziej głuchy, bardziej równomierny...

Wjeżdżaliśmy do Neapolu.

- Nawet nie będziemy mówić, że wysiadamy - zasugerowała Helen. Moje koszmary jej nie wzruszyły, zachowała spokój. - Niech sobie dalej wiozą pustkę.

- Ruszamy do portu - zgodziłem się. - A potem morzem do Nantes. Tam zdecydujemy...

Sen nie zatarł się w pamięci, ale zblakł na tyle, że mogłem myśleć o czymś innym. I zamiast przerażenia i bezsilności powrócił zwykły lekki niepokój.

Zbyt gładko to wszystko poszło.

Zbyt łatwo uciekliśmy.

Gdy dyliżans, kołysząc się na wąskich uliczkach, przeciskał się do stacji, rozmyślałem, gdzie i w czym oczekiwać nieszczęścia. Coś zmusiło mnie do czujności, gdy obudziłem się i zacząłem opowiadać swój sen.

- Mark!

Chłopak nie odezwał się nawet słowem. Nie zadał ani jednego pytania.

Popatrzyłem na chłopca - siedział na kanapie, ze skrzyżowanymi po turecku nogami, pogrążony we własnych myślach...

- Mark? - zapytałem cicho. - Czy tobie śnią się czasem sny? Szare, lodowate sny?

Chyba trafiłem w sedno.

Mark spojrzał na mnie i nawet otworzył usta... Ale szarpnięcie dyliżansu i przekleństwa woźniców mu przeszkodziły.

- Dojechaliśmy? - spytała Helen. Wyjrzała przez okno, wzruszyła ramionami.

Zrobiłem to samo. Serce zaczęło bić jak szalone, ręce mi się spociły. Coś się działo. Coś nadchodziło, szybko, nieuchronnie, jakby cała nasza podróż była tylko odroczeniem, drwiną, niepotrzebnym podarunkiem losu...