- Mark, załóż buty - powiedziałem. - Helen...
Wymieniliśmy porozumiewawcze spojrzenia. Helen przymknęła oczy, sięgnęła w Chłód, wyjęła kulomiot - ten, który zabraliśmy Arnoldowi.
- Co się dzieje? - spytała przestraszona Luiza.
Dyliżans nadal stał, ale przekleństwa woźniców skończyły się, jak nożem uciął. Jakby zrozumieli, że lepiej nie zwracać na siebie uwagi.
Odwróciłem się do Marka - założył buty, twarz miał białą, ale najwyraźniej był gotów na wszystko.
- Zaraz się dowiemy, siostro - powiedziałem tylko. - Nie ma co tego przeciągać...
Helen wyciągnęła rękę do drzwi, ale ja delikatnie odsunąłem jej dłoń.
- Ja pierwszy.
Otworzyłem drzwi i zeskoczyłem na bruk ulicy.
Zasadzka czekała na nas w wąskiej uliczce, gdzie nawet dwa powozy nie mogłyby się minąć. Po obu stronach były wysokie porządne domy. Słupy latarni. Z okien płynęło światło, widać było sylwetki wyglądających mieszczan.
A przed nami i za nami, już się nie kryjąc, stali strażnicy.
Odwrót zagradzało pięciu mężczyzn, wszyscy z kulomiotami. Twarze skupione i spięte. Tacy będą strzelać bez namysłu.
Przed nami było czterech. Bez kulomiotów, trzech z mieczami i pałkami, jeden zupełnie bezbronny.
Ale ten jeden wart był wielu uzbrojonych.
Patrzyłem na oficera Arnolda, który na mój widok wykrzywił usta w czymś na kształt uśmiechu. Kulomiot w moim ręku wydawał się żałosny i niepotrzebny.
- Rzuć broń, Ilmar - Arnold ruszył powoli w moją stronę.
Któryś z woźniców wydal żałosny jęk, uświadamiając sobie, kogo wiózł. Kilka uchylonych okien zatrzasnęło się.
- Pójdę z tobą - powiedziałem. - Przepuść dyliżans.
Arnold uśmiechnął się szerzej. Może początkowo jego jedynym celem było zabicie mnie jako świadka. Ale teraz, gdy w ręce szła sława, pieniądze, tytuł...
Tak przynajmniej myśli. A w rzeczywistości tego, kto dowiezie Marka do Wersalu, czeka śmierć. Tak na wszelki wypadek...
- Nic nie rozumiesz, oficerze - powiedziałem. - Ty...
Nieuchwytny ruch - Arnold zdjął z pasa krótki szeroki miecz. Nie bał się mojego kulomiotu, widocznie był pewien tych, którzy trzymali mnie na muszce.
- Rzuć kulomiot, złodzieju, albo każę...
W dyliżansie rozległ się jakiś hałas i wyskoczyła Helen. Po krótkiej przepychance - Markus. Oczy Arnolda rozszerzyły się, lekko skłonił głowę.
- Książę Markusie, podejdźcie do mnie. Natychmiast. Hrabino Helen, rzućcie broń. Całą, włączając tę, którą trzymacie na Słowie...
Spodziewałem się, że na widok Helen zagra w nim wściekłość, ale widocznie go nie doceniłem. W jego głosie był raczej szacunek - jak wobec nieoczekiwanie zręcznego i silnego przeciwnika.
Nikt nie zrobił najmniejszego ruchu. Staliśmy w świetle - doskonały cel nawet dla początkującego strzelca. Z dyliżansu wysunęła się Luiza, popatrzyła z przerażeniem na strażników, zaczęła niezgrabnie wychodzić.
- Proszę do mnie podejść, książę. Pozostali niech rzucą broń - powtórzył Arnold.
W jego głosie zabrzmiała głęboka cierpliwość. On był gotów przekonywać nas, póki nie padniemy ze zmęczenia.
- Nie róbcie tego! - krzyknął Mark. Popatrzył na strażników, spróbował przydać głosowi władczości: - Jestem młodszym księciem Domu! Rozkazuję nas przepuścić!
- Dzisiejszym edyktem Władcy zostaliście pozbawieni wszelkich praw i tytułów. Poddajcie się.
Arnold zrobił jeszcze jeden krok, wyciągnął rękę, jakby proponował Markowi ją pochwycić.
I nagle zrozumiałem, że strzelę do oficera.
Potem strażnicy zaczną strzelać do nas. Najpierw do mnie. Kulomioty mają zwyczajne, jednopociskowe, specjalnie przeznaczone dla strażników w miastach. Zacznie się panika i wtedy pojawi się szansa, niechby nawet znikoma, odciągnąć stąd Marka, ukryć, ołowiem i stalą torować sobie drogę...
Podniosłem kulomiot i poczułem za plecami wszystkie lufy. Arnold popatrzył na mnie, pokręcił głową.
- Lepiej się poddaj, Ilmarze złodzieju. Lada chwila będą tu świeci bracia, lepiej, żebyś się z nimi nie spotykał.
- Nie rozumiesz, Arnold. Jego twarz była na linii lufy i wiedziałem, że trafię, że tym razem potężny oficer padnie bez tchu. - Nie chodzi o mnie...
Oczy strażnika rozszerzyły się. Do tej pory nie wierzył, że strzelę... przecież nie jestem głupcem, wiem, że nie dam rady tłumowi... nie wierzył. Aż do tej chwili.
- Nie chodzi o mnie - powtórzyłem, naciskając na spust.
- Nieee!! - krzyknął Mark i skoczył do przodu, pomiędzy mnie i Arnolda, ale wystrzału nie można już było zatrzymać, mój palec dotknął spustu, pociągnął go w tym momencie, gdy chłopiec stanął pomiędzy nami, gdy podrzucił ręce do góry i poruszył wargami.
Poczułem, że moja dłoń zaściska się kurczowo, że paznokcie wbijają się w skórę. W mojej ręce nie było już kulomiotu. Z rąk Arnolda znikł miecz.
Chłód przebiegł przez uliczkę, zarżały przerażone konie, z których znikła uprząż. Od dyliżansu jakby odcięto przednie koła, przekrzywił się, przestraszeni pasażerowie zaczęli krzyczeć. Strażnicy, którzy w jednej chwili zostali z gołymi rękami, miotali się w obłąkanym tańcu, obmacując się, oglądając, próbując zrozumieć, kto ich rozbroił.
Mark zabrał w Chłód wszystko, co mogło posłużyć zabójstwu. Zabrał, nawet nie dotykając, nawet nie patrząc, samym tylko wysiłkiem woli.
A to najwidoczniej nie było łatwe.
Nogi się pod nim ugięły, chłopak upadł na ulicę. Luiza skoczyła do niego.
Wokół mnie działo się coś niewyobrażalnego. Już nawet do najbardziej tępych dotarło, że Markus powiedział Słowo, Słowo niewiarygodnej siły i możliwości. Kilku strażników zaczęło uciekać, dwóch padło na kolana, dwóch zaczęło bez sensu bić się ze sobą.
Patrzyłam na Arnolda. Teraz, gdy nie mieliśmy już broni, stał się jeszcze bardziej niebezpieczny. Patrzyliśmy na siebie przez krótką chwilę, a potem oficer zrobił krok do przodu, odebrał Luizie obwisłe ciało Marka. Przeoryszę jakby huragan odrzucił pod ścianę.
- Trzeba uciekać... Ilmar... - jego głos płynął, łamał się, tak jak on sam. - Trzeba uciekać... święci bracia mogą tu być lada chwila.
Helen i Luiza patrzyły na niego, nie mogąc uwierzyć w to, co się działo. Jeden ze strażników skoczył w naszą stronę. Jego zamroczony umysł przypomniał sobie jakiś rozkaz albo żołnierz nie znalazł innego kierunku ucieczki. Arnold nie odwracając się, wyciągnął rękę, strażnik wpadł na nią i upadł z zakrwawioną twarzą.
Dołączył do nas czwarty współbojownik.
Jak dawno temu, dwa tysiące lat temu po takim samym Słowie, które zabrzmiało wtedy po raz pierwszy.
A ja nie widziałem przed sobą pustoszejącej w oczach ulicy, nie widziałem Arnolda, który zwrócił się ku prawdzie, ani Marka, który stracił przytomność, lecz szarą, lodowatą równinę i człowieka przywiązanego do słupa, zastygłego w ostatnim pragnieniu uniesienia oczu ku niebu.