- Ilmar, zrozumcie! Taki kindżał można zrobić jeszcze jeden. Nawet lepszy. A jak się książkę spali, to już koniec. Drugiej takiej już nie będzie.
- Uspokój się - poprosiłem. - Powiedziałeś, że nie dasz i koniec, po rozmowie.
Chłopak niepewnie skinął głową.
- Posiedzimy tu do wieczora - powiedziałem. - Nawet dłużej, spróbujemy wyjść przed świtem. Pochodnia zaraz się dopali, nowej na razie nie będziemy rozniecać. Więc... rozgość się.
Sam posłuchałem własnej rady. Przeszedłem się po pomieszczeniu... żeby choć cokolwiek zostało - kawałek grubego sukna, by pod głowę podłożyć. Nic. Wszystko kupiec wyskrobał. A w ścianach nie ma więcej drzwi. Jest tylko jedno wyjście.
A w podłodze?
Myśl była idiotyczna. Ale widziałem już sejfy z podwójnym dnem, widziałem skrytki w skrytkach. Opuściłem pochodnię i wpatrzyłem się w deski podłogi.
A jednak!
Jeszcze jedna klapa.
- Potrzymaj ogień - poleciałem Markowi. Ten pospiesznie podpełzł na czworakach. - Jeszcze jedna skrytka - wyjaśniłem. - Kupiec pełen niespodzianek...
Tę klapę otwierałem bez pośpiechu. Nie należało hałasować, może straż już zajrzała do domu, poza tym szkoda było kindżału. Mark wsunął się pod moją rękę i z prostoduszną ciekawością zaglądał pod podłogę.
- Siostro Orędowniczko... - tylko tyle mogłem wykrztusić.
Przestrzeni pod drugą klapą było znacznie mniej. Właściwie było to tylko wielkie wgłębienie. Za to nie puste - wypełnione pokrytymi rdzą sztabkami.
- Rozumiesz? - chwyciłem Marka za ramię. - Co? Mały? Czujesz?
Oczywiście zapach nie był tak przyjemny jak zapach przypraw. Za to bardziej podniecający.
Pochyliłem się i podniosłem jedną sztabkę. Ręce przyprószyła rdza. Drań z ciebie, kupcu! Nie dość, żeś kradzione skupował, to jeszcześ zostawił na zatracenie!
- Żelazo! - powiedziałem. - Na jedenastu zdrajców i jednego sprawiedliwego... to przecież żelazo...
- Dobre? - zapytał Mark.
- Kiepskie. Dziesiątej próby, może ósmej... ale...
Zważyłem cegłę na dłoni.
- Ale będzie tu ze dwa cetnary, może nawet trzy...
Biorąc pod uwagę ubożenie złóż, wychodziło na to, że mam przed sobą tyle żelaza, ile wynosiła dzienne wydobycie z jednej kopalni. Gdyby przenieść to żelazo na kontynent... nawet sprzedając przez wyjątkowo chciwych paserów...
Wyobraziłem sobie ogromny murowany dom w centrum Paryża nad Sekwaną obok portu pasażerskiego - własny powóz, strażnika przed wejściem... a nawet błazna nająłbym dla śmiechu...
Zjawić się w stolicy jak hrabia Monte Christo z książki? I zacząć światowe życie?
- Ile to jest warte? - zapytał Mark.
Ocknąłem się.
- Dużo. Nie, bzdura. Nic nie jest warte.
- Dlaczego?
- Zapomniałeś, kim jesteśmy? Żebyśmy tylko głowę unieśli cało. Nawet jedną sztabkę byłoby ciężko nieść. A gdyby nas złapali z żelazem przy sobie - obdarliby żywcem ze skóry. Wszystkie kradzieże w kopalniach zwaliliby na nas.
Nie kpiłem i nie straszyłem Marka. To była prawda. Nie będzie żadnego pożytku ze znalezionego skarbu. Ubranie, broń, garść monet - to by się przydało. A żelazo... tylko niepotrzebnie rozpala wyobraźnię.
- Nawet o tym nie myśl - powiedziałem surowo.
- Wcale nie myślę...
Chłopak nie zdawał sobie sprawy z wartości tego skarbu. Takiemu to dobrze. A mnie, jeśli wyjdę z tego cało, do końca życia będzie się śniła piwniczka wypełniona żelazem.
Niechby nawet niskiej próby.
Oczywiście za rok, dwa, za pięć lat, gdy wyczerpią się tutejsze złoża, strażników odwołają na kontynent, a ludzie się stąd wyniosą... wtedy można będzie wynająć statek albo jeszcze lepiej - kupić niewielki jacht. Przypłynąć, zabrać żelazo... Wtedy wszystko będzie - dom w mieście, powóz, ochrona, wino z najlepszych piwnic, szept kobiet na rautach: „Kim jest ów Ilmar? Tak tajemniczo się wzbogacił... jakie to romantyczne...”
Zresztą, Markowi też ta myśl przyjdzie niedługo do głowy. Albo z głupoty opowie przyjaciołom przy kuflu piwa - a potem zaśnie z nożem w piersi. Skarby czekają na jednego, dwóch to już zbyt wielu.
Ratuj mnie od pokuszenia, Siostro!
Żelazna sztabka była ciężka. Gdy wrzuciłem ją z powrotem do dołu, metal odpowiedział niezadowolonym jękiem. Mark drgnął, spojrzał na mnie zdumiony.
- Nie wsadzaj tam głowy, bo ci zmiażdży - syknąłem.
- Przepraszam...
- Gdyby cię wyrżnęło w skroń, to koniec, po tobie! To nie kamień, to żelazo!
- Przecież widzieliście, gdzie rzucacie - zauważył stropiony Mark. - Uważałem...
Im lepiej rozumiałem, co chciałem zrobić, tym bardziej mnie trzęsło. Zacząłem gorączkowo otrzepywać dłonie. W skórę wżarł się brud ze statku, szczurze łajno, krwawa żelazna rdza. Gdybym miał wodę... Rano wypiłem pół kubka. Kiedyś przy zejściu ze statku pozwalali się umyć...
- Nie gniewajcie się - poprosił Mark i trochę się odsunął. Pewnie coś błysnęło w moich oczach. - Ilmar...
Pochodnię trzymał odsuniętą, w lewej ręce. Głupiec. Pochodnia to też broń. Choć niewiele warta przeciw kindżałowi w sprawnej ręce.
- Wybacz, mały - powiedziałem. Zatrzasnąłem klapę, wziąłem z rąk Marka pochodnię, umocowałem na ścianie. Postałem chwilę, patrząc na niego. - Chciałem cię zabić, rozumiesz? Wybacz, zbyt wielka pokusa.
Na sekundę jego usta drgnęły, potem zacisnęły się. Milczał.
- Dobra, zapomnijmy o tym - machnąłem ręką. - Ty pomogłeś mnie, ja pomogłem tobie. Teraz musimy uciekać, a nie się kłócić.
- Mogliście mnie zabić - z powodu... tego? - wykrztusił zakłopotany Mark. - Z powodu pół setki żelaznych cegieł?
Ech, mały, mały... Tylko pokręciłem głową, patrząc na niego. Od razu widać - ciepłe łóżko, słodkie bułki. Nie wie, co to takiego nędza i śmierć.
Ludzie giną z powodu zardzewiałego gwoździa. Z powodu miedzianej monety. Ja nikogo nie zabiłem, ale w końcu - w czym jestem lepszy od innych?
- Przecież cię nie zabiłem - powiedziałem. - Dosyć. Wystarczy. Zapomnij.
- Myślałem, że skoro mnie nie porzuciliście... - Mark jakby rozmyślał na głos. - To jesteście gotowi ryzykować dla mnie głową. A wy dla pieniędzy jesteście gotowi rozbić mi głowę?
Rzeczywiście, głupio wyszło. Honor, cześć, nie wolno towarzysza porzucić - na to jestem gotów. A teraz ledwie się powstrzymałem, żeby dzieciaka nie zabić na stercie zardzewiałego żelaza.
Jak to jest?
Jestem gotów zaryzykować życiem, byle wszystko było zgodnie z sumieniem, jak przykazał Zbawiciel, jak Siostra kazała. Sam giń, ale towarzyszowi pomóż. Prosta zasada. Ale z powodu żelaza, którego nawet nie uda mi się stąd wyciągnąć, gotów jestem żelazem w skroń...
Dziwne, naprawdę dziwne. Człowiek to złe bydlę. Złe i głupie.
- Tak bywa - powiedziałem. - Nie gniewaj się, chłopcze. Dorośniesz, to zrozumiesz. Pokusa mąci rozum.
Mark milczał. Trzeszczała pochodnia, już objedzona przez płomień.
- Wystarczy - postanowiłem.
Żeby tylko strażnicy nie poczuli dymu... ech, wcześniej trzeba było myśleć. Cała nadzieja, że klapa jest dobrze ukryta. Zapach korzeni sączył się latami, wpijał w drzewo, żeby przeniknąć je na wylot.
Siadłem na zimnej podłodze pod ścianą, zacząłem nasłuchiwać. Cicho. Chyba w domu nikogo nie ma. Pozostawało tylko jedno - czekać.
- Powiedzcie, Ilmar, a gdyby na waszym miejscu był Sławko?
Uśmiechnąłem się krzywo. Jeśli ten tępy zabójca jeszcze żyje, pewnie mu nielekko.
- Leżałbyś martwy pod podłogą. Zresztą, może nie. Może zostawiłby cię do rana. Żeby się w nocy zabawić i mieć świeże mięso na rano.