– A gdzie zostali znalezieni? – naprzykrzał się dziennikarz.
Niepewne, powolne gesty.
– Na skraju lasu – odpowiedział mężczyzna, wyraźnie zirytowany wciąż się powtarzającymi, takimi samymi pytaniami.
Cudzoziemiec z przejęciem zapisywał w swoim notesie.
– Powiedz mi, skąd osada wzięła tę dziwaczną nazwę? Paukija, Pajęcza Wieś. Co to znaczy?
– Nic nie znaczy, to tylko stara baśń z niepamiętnych czasów. Naprawdę nie ma się czym przejmować.
– No a jak brzmi ta baśń?
Mężczyzna z całej siły zaciskał szczęki. Nie pamiętał baśni, nie chciał pamiętać, to zwyczajne głupstwa, nikt już dzisiaj w to nie wierzy, opowieść poszła w zapomnienie.
Dziennikarz nalegał, więc jego lokalny opiekun rozzłościł się i chciał sobie pójść. Ludzie dookoła zaczęli się przysłuchiwać, wielu posyłało mu gniewne, ostrzegawcze spojrzenia.
Żurnalista jednak chciał wiedzieć jeszcze więcej.
– Czy moglibyśmy porozmawiać o tym młodym chłopcu, który zaginął wczorajszego wieczora? Chciałbym wiedzieć, kim był ten Walentin, jeśli łaska!
Teraz tłum nacierał na nich ze wszystkich stron. Wyglądało na to, że naprawdę należy ważyć słowa. Nieszczęsny tłumacz, mieszkaniec osady, pocił się tak, że to było widać.
W końcu wymamrotał:
– Walentin był wysoki, miał jasne włosy, niebieskie oczy. To jego ukochana, Jekaterina, stoi, o tam, i płacze.
Jordi odwrócił się, by spojrzeć na kobietę. Chętnie by porozmawiał z ową Jekaterina, ale jak to zrobić, skoro on dla niej jest z pewnością niewidzialny? A poza tym nie mówią tym samym językiem.
Mężczyźni się rozstali, to znaczy mieszkaniec osady wyrwał się dziennikarzowi i gdzieś poszedł. Jordi na powrót cofnął się do swojej kryjówki, wstrząśnięty, bliski szoku.
Bo Walentin to był ów młodzieniec, z którym wczoraj wieczorem spotkała się Ilona.
To w jego towarzystwie Ilona zniknęła za rogiem. Jordi poszedł obejrzeć to miejsce.
Za budynkami był tylko las.
Ten las przeszukał już poprzednio. Dlatego teraz zdecydował się pójść w inną stronę. Do ratusza.
Niezauważony przez nikogo wszedł do środka, słyszał głosy dochodzące z jakiejś sali i pobiegł na górę po stromych schodach. Na piętrze znajdowała się galeryjka, gdzie mógł się ukryć i spoglądać bezpiecznie na dół, sam nie będąc widziany, jakby przyszło co do czego. To znaczy mógłby się szybko ukryć za balustradą, gdyby ktoś spoglądał w górę.
W sali siedziało pięciu panów pogrążonych w ożywionej dyskusji, z której Jordi, rzecz jasna, nie rozumiał ani słowa. Ale to nic, on wolał studiować samo miejsce.
Byli to poważni panowie w średnim wieku, wszyscy nosili te nieznośnie nudne, współczesne ubrania, z przewagą czerni i szarości. Nawet krawaty mieli smutne. Niewygodne garnitury to z pewnością krzyż, jaki muszą dźwigać urzędnicy. Jeden z uczestników dyskusji jakby nie do końca należał do grupy, był znacznie starszy od pozostałych, postawny mężczyzna, nie brał udziału w ogólnej wymianie zdań, od czasu do czasu tylko rzucał jedno czy drugie ostre słowo, ale wtedy wszyscy słuchali go uważnie.
On już odszedł z urzędu, pomyślał Jordi. Ale nie może całkiem porzucić dawnego stanowiska, wciąż musi tu przychodzić.
W tej samej chwili starszy pan jakby się ocknął. Wyprostował plecy, rozejrzał się wokół orlim wzrokiem. Jordi błyskawicznie ukrył się za balustradą. Lepiej uważać!
Po chwili spokojnie wymknął się z ratusza, nie bardzo pojmując, dlaczego Ilona w ogóle wspomniała o tym miejscu. O co mogło jej chodzić?
W jakiś czas potem mężczyźni opuścili budynek i rozeszli się, każdy w swoją stronę. Zamieszanie na ulicy też już ucichło i znowu wszystko było jak dawniej.
I co teraz powinienem zrobić? zastanawiał się Jordi. Zegar na ratuszowej wieży wskazywał dokładnie dwunastą. Czas lunchu. Ludzie rozproszyli się po domach.
Może powinienem znowu wybrać się do gospody?
Nie bardzo miał na to ochotę. Nie chciał, żeby Ilona go zobaczyła, nie chciał się z nią spotykać ani sprawdzać, czy nie była ostatnią osobą, która widziała Walentina.
I oto, kiedy tak stał pełen wahań i wątpliwości, z gospody wyszła Ilona w towarzystwie jakiejś młodej dziewczyny.
Przeczucie ścisnęło serce Jordiego, na twarz wypłynęły gorączkowe rumieńce.
„Dawca”. A może „dostawca”?
Ilona nie najlepiej władała angielskim. Szczerze powiedziawszy, bardzo słabo. I stworzyła sobie słowo. Dostawca, powiedziała. Miała na myśli kogoś, kto znajduje i przynosi rzeczy.
Ilona spełnia taką rolę. Ona jest dostawcą, sama tak o sobie myśli.
Nie mogła go zobaczyć tam, gdzie stał. On zaś nie spuszczał idących z oczu, widział, że skręciły za róg tego samego domu, gdzie wczoraj Ilona prowadziła Walentina. Teraz ulica była pusta, ludzie poszli do domu coś zjeść. Świetna okazja, by niezauważenie kogoś wyprowadzić do lasu.
Tym razem Jordi już tak bardzo się nie pilnował. Szedł za dziewczynami, przemykał pod ścianami domów, a kiedy domy się skończyły i dziewczęta weszły do lasu, biegł od drzewa do drzewa.
Ilona raz po raz się oglądała i w którymś momencie mało brakowało, a byłaby go zauważyła. Chyba coś przeczuwała, bo zatrzymała się i chwilę czekała niepewnie. Potem jednak pociągnęła swoją towarzyszkę za rękę i poszły dalej.
Ta druga podążała za Iloną z wielką ufnością. Rozmawiały, ale Jordi nic nie słyszał, a jeśli nawet jakieś słowa do niego docierały, to i tak ich nie rozumiał.
Tym, że młodsza z dziewcząt też się oglądała, nie zaprzątał sobie głowy. Ona i tak nie mogła go widzieć. Niebezpieczna jest tylko Ilona.
A zresztą, niebezpieczna? Gdyby go dostrzegła, to sama by się przeraziła śmiertelnie, jest przecież taka młoda i naiwna.
Uff! Jak on nienawidził tego lasu! Był obrzydliwy z tymi zwieszającymi się z gałęzi mchami czy jakimiś porostami, z tym posępnym mrokiem pod drzewami.
Kiedy weszli w typowy karpacki las pełen krępych, rosnących w kępach sosen z trawiastymi polanami pomiędzy drzewami, doznał uczucia ulgi.
W pewnej chwili podskoczył i ukrył się za drzewem. Za najbliższą kępą sosen stał jakiś mężczyzna, Jordi widział tylko jego nogi. Usłyszał, że Ilona powiedziała coś do swojej towarzyszki, po czym dziewczęta się pożegnały. Ilona pobiegła z powrotem do osady i Jordi musiał się bardzo skulić, żeby go nie zauważyła.
Teraz zdał sobie sprawę, że ten typ lasu wcale nie jest dla niego taki łaskawy, że będzie tu miał problemy z ukryciem się. Kiedy więc znowu znaleźli się pośród takich samych, chorobliwie obrzydliwych, drzew jak przedtem, dziękował losowi.
Mężczyzna ujął dziewczynę za rękę i prowadził ją dalej w głąb wilgotnego mroku. Jordi podążał za nimi, chociaż trzymał się w bezpiecznej odległości, bo to wszystko bardzo mu się nie podobało. Był pewien, że starszy mężczyzna nie ma czystych zamiarów.
Pojawiły się przerażające wspomnienia z dzieciństwa. Leon, ojczym, który twardą ręką chwytał go za kark i ciągnął do szopy, gdzie go wieszał i przypalał mu ręce papierosem za karę, że zdenerwowane dziecko upuściło na podłogę talerz i potłukło.
Ten mężczyzna tutaj przypominał Leona po sposobie, w jaki prowadził za sobą dziewczynę w głąb lasu.
Głąb lasu? Z lodowatym dreszczem na plecach zauważył, że zmierzają w gęstwinę pozbawioną ścieżek, której na ogól i ludzie, i zwierzęta unikają.
Znowu pojawił się ów przygnębiający, podstępny, niemal lepki nastrój z poprzedniego wieczora, kiedy stanął tutaj i bardzo nie chciał iść dalej, chyba podobnie jak wielu przed nim. Ale mężczyzna wiódł dziewczynę dalej. Ona nie stawiała oporu, wyglądało jednak na to, że idzie za nim raczej z szacunku dla starszego człowieka niż dla przyjemności. Szczerze mówiąc, jej sztywna, przypominająca lalkę postawa, świadczyła o niechęci, choć najwyraźniej nic zrobić nie mogła.