Tęsknota za Unni paliła go niczym otwarta rana. Znajdował się teraz tak daleko od niej, jak to tylko możliwe.
Pająków było więcej. Potwornie dużo! Zbliżały się do niego. To zaczyna być przerażające. Co on tu właściwie robi? Co go pcha do tego lasu?
Bo tutaj jest coś, co powinienem zbadać, odpowiadał sam sobie. To mój obowiązek.
Jeden z pająków wylądował na jego ramieniu. Strząsnął go gwałtownie i w tej samej chwili uświadomił sobie coś potwornego: ten pająk go widział, świadomie na nim wylądował! Należy do tej samej sfery co Jordi, do świata upiorów.
Nie, tak to nie może być. Po prostu nie może.
Jordi zatrzymał się na moment i obserwował pająki znajdujące się w zasięgu jego wzroku. Mógł stwierdzić, że większość w ogóle nie zwraca na niego uwagi. Niektóre jednak tak, zdecydowanie. Nie spodobało mu się to. Te, które mogły go widzieć, były nieco większe od pozostałych, miały cięższe odwłoki, poza tym jednak żadnych różnic. Ale już to wystarczyło, by zimne dreszcze przebiegały mu po plecach.
Z wahaniem ruszył dalej. Między drzewami po prawej stronie ukazał się niewielki otwór, jakby wolne przejście. Równocześnie dostrzegł coś przed sobą w głębi gęstego, ciemnego lasu.
Obserwowało go stamtąd dwoje oczu. Najpierw myślał, że to jakiś człowiek, zaraz jednak stwierdził, że to nie jest dwoje oczu, że jest ich więcej, ustawionych blisko siebie, sześć, osiem par. Jordi zesztywniał z przerażenia. Wszystkie oczy miały zmienną barwę, mieniły się czernią, błękitem i zielenią. Gdzieś już to widział… Oczy wielkością dorównywały ludzkim, poza tym jednak przypominały bardziej… No właśnie, co? Niezależnie do kogo należały te oczy, jedno nie ulegało wątpliwości: one go widzą!
Bez dalszych wahań Jordi rzucił się do ucieczki w, tę boczną przesiekę czy jakieś przejście. Od razu wokół zaczęły się szepty, syki, odgłosy pełzania i szuranie między drzewami. Jordi biegł przed siebie i nagle ukazał mu się przedziwny widok.
Gęste, bardzo gęste sieci pajęcze. Mnóstwo. Słyszał przyciszone stukania, żałosne jęki tak dziwnie stłumione i teraz zrozumiał, co to takiego.
Nóż! Maleńki nóż mógł się tu przydać. Jego działanie obejmowało obie sfery, i żywych, i umarłych, z pewnością to zasługa ubranej na biało kobiety. Jordi ciął sieci, szarpał je wściekle, wyrywał długie strzępy. Wokół niego aż się gotowało z potwornej wściekłości, słyszał małe, kłębiące się potworki za sobą, ponad sobą, dookoła siebie. Również te, które jego widzieć nie mogły, ale przecież dostrzegały, że ktoś niszczy ich dzieło, nie wiedziały tylko, kogo mają atakować.
Te należące do świata Jordiego, owszem, one wiedziały. I podchodziły coraz bliżej…
Widzą mnie, ale nie wiedzą, kim albo czym jestem. Wygląda niemal, jakby czekały na jakiś rozkaz.
Było tak, jak Jordi przypuszczał: w środku tego miejsca omotanego gęstwiną sieci leżeli ludzie. Większość bez ruchu, ale przynajmniej jeden z nich jeszcze żył. To był ów młody Walentin o jasnych włosach. Patrzył sparaliżowany, jak sieci ulegają zagładzie, ale nie dostrzegał przyczyny, coś je po prostu darło na strzępy. Jordi próbował mu pomóc w wydostaniu się z więzienia, ale nie mógł go dotknąć. Wszystkie jego zachęty w rodzaju: Złap mnie za rękę, trafiały w pustkę, bo Walentin ani go nie widział, ani nie słyszał.
– Wypełznij stamtąd, do jasnej cholery! – syknął w końcu Jordi, gdy zniecierpliwienie zastąpiło frustrację. Pająki tłoczyły się dookoła niego, nie miał czasu na zmaganie się z ludźmi. Widział wszystkie, również te, które jego widzieć nie mogły, one nie sprawiały wrażenia niebezpiecznych, ale inne miały paskudne chwytne szczękoczułki, zakończone gruczołami jadowymi, i wymachiwały nimi złowieszczo.
Zaczynał tracić kontrolę nad sytuacją, klęska zdawała się nieunikniona.
– Pozwól sobie pomóc, Jordi, mój przyjacielu – usłyszał nagle za sobą ostry głos. – I powiem ci, że niełatwo było cię znaleźć, o nie!
Jordi odwrócił głowę. Musiał patrzeć mocno pod górę. Budzący grozę widok wcale go nie przeraził, wprost przeciwnie.
– Tabris! – wykrzyknął z taką ulgą, że serce zalała mu fala gorąca. – Naprawdę możesz mi pomóc?
– Naturalnie! Niczego się nie bój, one mnie nie widzą. Olbrzymi demon złapał Walentina i wyciągnął z matni. Następnie tak samo obszedł się z dwiema na pozór martwymi dziewczynami, które leżały obok chłopaka. Jedna zaczynała zdradzać jakieś objawy życia, Bogu chwała i za to!
Następnie Jordi otworzył drugie więzienie i Tabris wydobył stamtąd jeszcze dwoje ludzi. Jedno z nich, kobieta, znajdowała się już poza granicami wszelkiej pomocy, ale mężczyzna wyglądał, jakby wciąż trwał w przestrzeni między życiem a śmiercią.
– Tabris – westchnął Jordi. – Jeszcze nigdy nie byłem taki uradowany!
Straszna postać uśmiechnęła się kwaśno.
– Nie ma czasu na sentymentalne wyznania. Czyha na ciebie jeszcze większe niebezpieczeństwo.
Jordi wskazał ręką.
– Tam? Przed nami?
– Tak jest. A te małe potworki tutaj natychmiast zaatakują. Musimy uciekać.
– Ja mam truciznę – poinformował Jordi, ściskając słoiczek.
– I jak zamierzasz jej użyć? Będziesz im serwował łyżeczką do herbaty, po kolei? Ty i ten młody chłopak musicie uciekać ile sił w nogach i zabierzecie ze sobą dziewczynę, ona się z tego wyliże. Chłopak może ją nieść. A ja zabiorę resztę, nawet niczego nie zauważą. Musimy uciekać. Już!
– Ale jak im to wytłumaczę? Walentin jest taki zmęczony, że chyba do niczego się nie nadaje. A poza tym jest z innej sfery niż ja, ani mnie nie widzi, ani nie słyszy.
Tabris skrzywił się zniecierpliwiony. Zniknął za drzewami i po chwili wyszedł stamtąd jako Miguel.
Wsunął rękę dziewczyny w dłoń Walentina i dał im znak, że powinni się spieszyć.
W końcu ruszyli, a Jordi za nimi, Miguel nie przestawał ich poganiać. Kiedy został sam, znowu zmienił się w Tabrisa i zarzucił sobie na ramiona dwoje żywych ludzi. Trzeciemu nie można już było pomóc.
Wszystko to było dziełem niedawnego burmistrza. A może…?
Ilona powiedziała, że on został ugryziony.
20
Zatrzymali się na skraju lasu, by opracować plan. To Miguel powinien odprowadzić więźniów z powrotem do osady, najpierw jednak trzeba uporządkować kilka spraw. Miguel prosił rozdygotanego Walentina, by się powstrzymał, nie wyrywał się do znajomych, bo przede wszystkim trzeba usunąć z lasu zagrożenie.
Młody człowiek był siny ze strachu, słuchał uważnie przekonującego głosu obcego i nieustannie kiwał głową. Dziewczyna wyglądała na równie wstrząśniętą i Jordi, którego żadne z nich nie widziało, podejrzewał, że Miguel ich jakoś sparaliżował, by mu nie uciekli do domu. Miguel nie chciał mieć tu w lesie całej osady, nie chciał ryzykować, że więcej ludzi straci życie. Z tym wszystkim on i Jordi muszą poradzić sobie sami.
Miguel, czy raczej Tabris, który władał wszystkimi językami, jakie tylko mogły mu być potrzebne, spytał na polecenie Jordiego, gdzie by tu można zdobyć duży spryskiwacz, taki do tępienia owadów, lub coś podobnego, oraz maski i ubrania ochronne. W końcu chłopak był w stanie powiedzieć coś rozsądnego w tej sprawie, przy okazji zapytał o rzecz, która go najwyraźniej od dłuższego czasu dręczyła:
– Ktoś zniszczył pajęcze sieci. Czy tutaj jest więcej osób?
Miguel przytaknął z powagą.
– To wasz anioł stróż. Nie obawiajcie się jednak, on wam dobrze życzy.
Ufni młodzi ludzie uwierzyli mu, ale kiedy Miguel przetłumaczył rozmowę Jordiemu, nie spotkał się ze zrozumieniem. Anioł stróż?