No niech tam, pomyślał. Mogą być gorsze określenia, po zastanowieniu się uznał nadany mu tytuł.
Dziwnie mu się nie podobały oczy uratowanej dziewczyny. Miały ten sam czarno – niebieskawy błysk, którego już dawno temu nauczył się unikać. Oczy Walentina były natomiast dość normalne. Tylko niekiedy pojawiał się w nich niebieskozielony połysk.
W jakiś czas potem Jordi i Miguel znowu wkroczyli do lasu, tym razem w ekwipunku, jaki udało im się zdobyć. To znaczy Tabris wleciał do lasu z Jordim na grzbiecie, jak to już wielokrotnie przedtem czynili. Nie mieli z tym najmniejszych problemów.
– Jak to się stało, że tutaj jesteś? – spytał Jordi w czasie lotu.
– Unni udało się natrafić na twój ślad i prosiła Sissi o radę. Przybyłem tutaj, do tej osady, parę godzin temu, zdołałem wyczuć, że znajdujesz się w pobliżu, ale nie mogłem cię znaleźć. Strażniczka przy bramie sfer wskazała mi drogę.
– Więc musiała cię zaakceptować?
– Nie miała wyboru – zachichotał Tabris. – Kiedyś odmówiła mi wejścia do innej sfery i potem długo miała poczucie winy. A teraz bardzo się martwi o ciebie.
To ostatnie sprawiło, że Jordi zaniemówił. Skąd tyle troskliwości? Może ona ma dla niego w zanadrzu więcej równie obrzydliwych zadań?
Unni na niego czeka, czy ta strażniczka tęgo nie rozumie? Ucieszyła go jednak wiadomość, że Unni go poszukuje. Żeby tylko mógł wyjść jej na spotkanie!
Mocniej chwycił skrzydła Tabrisa. Tego, który jest ogniwem pośrednim…
Znajdowali się teraz znowu na dole, pośrodku złego terytorium, stali na czarnym leśnym poszyciu. Ponury nastrój wisiał nad nimi niczym gradowa chmura. Przyjaciel zwierząt, Jordi, zżymał się, że będzie musiał zniszczyć tak wiele niewinnych pająków. Szczerze mówiąc, dosyć lubił pająki. To piękne, pracowite robactwo, które powinno się chronić.
– Czy moglibyśmy coś zrobić dla normalnych pajączków? – spytał.
Tabris zastanawiał się.
– Ja myślę, że ten aspekt sprawy rozwiąże się sam. My powinniśmy iść prosto do korzeni zła, a wtedy wszystkie złe pająki przybędą tam z odsieczą. One mają w sobie coś chorobliwego. Normalne pająki przecież nie słuchają żadnych sygnałów.
Jordi próbował opanować gwałtowne bicie serca. Las robił bardziej odpychające wrażenie niż kiedykolwiek. Odczuwał głęboką wdzięczność za to, że Tabris jest przy nim. Martwiło go tylko to, że przyjaciel większość prac musi wykonywać sam, Jordi bowiem nie ma dostępu do materialnego świata.
Demon się przygotowywał, włożył na siebie maskę ochronną, rękawiczki oraz kombinezon, który także zdobyli w magazynie straży pożarnej. Podjęli próbę włożenia kombinezonu również na Jordiego, ale spełzło to na niczym. Jedyne więc, co mogło go chronić, to nóż i trucizna od strażniczki.
Podał słoiczek Tabrisowi, który zmieszał w wiadrze truciznę z wodą i napełnił nią rozpylacz. Sporo zostało jeszcze w słoiczku na wypadek, gdyby była potrzebna później.
– Współczesne wynalazki techniczne naprawdę nie są głupie – uśmiechnął się demon, który oczywiście musiał przyjąć postać Miguela, by się zmieścić w kombinezonie. To ograniczało w pewnym stopniu jego demoniczne zdolności, ale nie za bardzo.
Mieli wielki rozpylacz używany do gaszenia pożarów pianą i tak uzbrojeni udali się do opanowanej przez pająki części lasu.
– Idziemy prosto na nie – powiedział Miguel.
Bardzo wcześnie usłyszeli szumy i trzaski na drzewach. Wielka ilość pająków może wywoływać naprawdę spory hałas. A tutaj, głęboko w mroku, one zachowywały czujność.
Po bokach jednak panowała cisza.
To dobrze, mali, niewinni przyjaciele, pomyślał Jordi. Trzymajcie się z dala od tego, pozwólcie, by wasi źli krewniacy dostali to, na co sobie zasłużyli!
Liczył na to, że mniejsze, normalne pająki skupiają się w cichym lesie po obu stronach szlaku, którym oni się posuwają. Szukajcie tam dla siebie schronienia, prosił w myślach. Trzymajcie się na uboczu.
Atak nadszedł prędzej, niż się spodziewali.
Szybko zdali sobie sprawę, że te pająki, które oni uważają za złe, są w jakiś sposób zaprogramowane. Pełzały zdyscyplinowane po ziemi i drzewach – prosto w objęcia śmierci. Miguel świadomie wyregulował strumień cieczy na tak cienki, jak to tylko możliwe, by chronić zwyczajne pająki, które przypuszczalnie znajdowały się też na drzewach za nimi. Jordi modlił się w duchu, by trucizna tam nie docierała.
Szelesty umilkły. Martwe pająki leżały na ziemi lub masami spadały z drzew. Jordi zasłaniał usta chusteczką do nosa, by nie wdychać trucizny.
Miguel zwrócił się do niego:
– No to tyle – powiedział poprzez maskę.
Oczy Jordiego rozszerzyły się ze strachu. Spoglądał na coś za plecami demona.
– Spójrz w górę Tabris! Spójrz w górę! Miguel odwrócił się.
Z najciemniejszej części lasu pędził prosto na nich budzący grozę potwór!
– Wracaj, Jordi! – krzyknął Miguel. – On ciebie widzi, jest z twojej sfery. To muszę załatwić ja sam!
– Nie mogę cię zdradzić. Pamiętaj, że teraz jesteś w połowie człowiekiem.
– Dzięki ci za te słowa, przyjacielu! No dobra, w takim razie chodź! – I dodał pod nosem: – Chociaż będziesz bardziej przeszkadzał, niż pomagał.
Właściwie jednak to Jordi powinien ze mną być, pomyślał zaraz. Bo zużył na pająki tak dużo trucizny, że Jordi musiał dolać ze swojego słoiczka. I to szybko! Działali gorączkowo, albowiem bestia zbliżała się w wielkim pędzie. W końcu Miguel mógł skierować strumień z rozpylacza w stronę potwora, który też był pająkiem, tyle że wielkim, rozmiarów człowieka, i tak obrzydliwym, że patrząc na niego, obaj czuli się chorzy.
Mimo wszystko Jordi cierpiał, kiedy trzeba było zabijać zwierzęta.
– To nie jest żadne zwierzę, Jordi! – krzyczał Miguel, który rozumiał jego skrupuły. – To potwór z piekielnych otchłani, ja bardzo dobrze znam ten gatunek i wiem, do czego one są zdolne.
To były rozstrzygające słowa. Jordi kiwał głową, ale wciąż był blady. Silna trucizna trafiła potwora dokładnie w chwili, kiedy szykował się do potężnego skoku na przeciwników.
Pająk skulił się, obaj odskoczyli, ale tamten był martwy już w chwili, kiedy padał na trawę między nimi.
– O, niech to licho! – jęknął Jordi.
– Zaraz będzie ich tu więcej – przestrzegł Miguel. Trzy wielkie potwory pojawiły się tuż obok tego, który padł. Zwietrzywszy niebezpieczeństwo, gwałtownie zawróciły, ale było za późno. Wszystkie trzy osunęły się na ziemię w śmiertelnych konwulsjach.
Mężczyźni popatrzyli po sobie. Bez słowa przekroczyli trupy i poszli dalej w mrok, dla wszelkiej pewności.
Ogarnęły ich mdłości, kiedy zobaczyli jaskinię ogromnych pająków, schodzącą prosto do ziemi. Trzeba było ją dokładnie zasypać.
Miguel znowu zmienił się w Tabrisa. Zabrali ze sobą ostatniego więźnia, martwą kobietę, i opuścili okolicę najszybciej jak tylko mogli.
To Miguel musiał opowiedzieć mieszkańcom osady, co się stało.
Jordi brał udział w wielkim spotkaniu i słyszał czwórkę uratowanych, opowiadających o swoich przeżyciach. Dwoje było jeszcze tak słabych, że trudno im było mówić, wobec czego potwierdzali tylko to, co opowiadali Walentin i młoda dziewczyna.
Każde z nich zostało ugryzione przez coś, pewnie jakiegoś owada, kiedy byli razem z Iloną.
– Ilona miała chyba przy sobie jednego z małych pająków – stwierdził Miguel. – Ich ukłucia musiały wprawiać ludzi w rodzaj transu.
I nie tylko to, myślał Jordi. Teraz jednak wszystkie ofiary wyzbyły się szczęśliwie tych niebieskawych błysków w oczach. Sprawiło to Jordiemu niewypowiedzianą ulgę.
– No właśnie, a gdzie się podziała Ilona? – spytał Miguel.