Ciemności o tej porze roku zapadały wcześnie, uniemożliwiając zażywanie świeżego powietrza i pozostawiając mnóstwo czasu na całkiem co innego. Tkwiliśmy tam już kilka dni. W krynickim sklepie pracowała ekspedientka wyjątkowej urody, co jakoś nie dotarło do mnie i nie zwróciłam uwagi, że mój słodki piesek niezwykle chętnie i z szalonym zapałem sam robi zakupy, przy czym zajmuje mu to zdumiewającą ilość czasu. Zauważyłam zjawisko, kiedy niecierpliwie czekałam na papierosy.
– Czyś uczestniczył w zbiorze tytoniu? – spytałam cierpko, wydzierając mu paczkę. – Ani razu w tym sklepie nie widziałam kolejki, polędwicę wołową tam nagle przywieźli czy co?
– Nie – odparło moje wybrakowane szczęście, które odpowiedź musiało mieć już z góry przygotowaną. – Ale jakaś dintojra tu się snuje w powietrzu. Słuchałem gadania.
Zainteresowałam się.
– I co?
Odłożył torbę z zakupami na komodę, odwiesił kurtkę, wyjrzał przez ciemne okno, sięgnął po termos, wylał z niego do szklanki resztę herbaty, usiadł przy stole i zdecydował się mnie wtajemniczyć.
– I ze wszystkiego wynika, że znajdujemy się na samym końcu jakiejś złotej żyły. Z tymi ruskimi o tyle masz rację, że jeśli już morze wyrzuca bursztyn, to przeważnie w tamtej stronie, w rejonie Leśniczówka-Piaski…
– Jaka leśniczówka?
– Miejscowość się nazywa Leśniczówka. Byliśmy tam, tam gdzie jest pierwszy WOP, w połowie drogi. Największy urodzaj tam się przytrafia i w dodatku oni wiedzą, kiedy…
– Kto wie?
– Rybacy.
– Skąd wiedzą?
– Przestań mnie przesłuchiwać! Nie wiem skąd. Podobno aż od Stegny jadą, żeby zbierać, ale tamci z Piasków zawsze są pierwsi. No, byliby nie zawsze, bo ci stąd i ze Stegny wyruszają wcześniej, ale podobno tamci stawiają im przeszkody.
– Jakie? – zdumiałam się. – Gdzie? Na szosie?
– Nie, oni przeważnie lecą tą leśną drogą, pod wydmami. Pamiętasz te doły, tam gdzie musieliśmy zawracać…? Podobno to oni rozkopali, ci wrogowie z Piasków. Podkładają im łańcuchy z kolcami, oni motorami jadą, mają koła zapasowe na plecach. Jeśli trafią przednim kołem, a tylne uratują, zmieniają na poczekaniu i jadą dalej, ale bywa, że im oba pójdą. Szykują zemstę.
– O Jezu. Dziki Zachód. Jaką zemstę?
Nie odpowiedział mi od razu, w zadumie patrzył w ciemne okno.
– Zrobiłabyś herbaty, bo już wyszła. Kupiłem…
– Zaraz. Najpierw powiedz. Co tu ma być?
– Obiad na przykład. Będzie?
– Przestań mnie denerwować! Kolacja będzie! Kłopot ze świeżymi rybami, bo jest sztorm, więc dostaniemy marynowane węgorze z wcześniejszego połowu.
– Nie żartuj! – ucieszył się. – Uwielbiam marynowane węgorze! Kieliszeczek jarzębiaczku do tego wypijemy?
Zorientowałam się nagle, że temat ulega gwałtownej zmianie. Postanowiłam nie popuścić, bo brzmiał interesująco, ale słowo „kolacja” przypomniało mi, że też jestem głodna. Spożywaliśmy posiłki w swoim pokoju, rozejrzałam się, talerzy nie byłoby gdzie postawić, zaczęłam zatem usuwać ze stołu niepotrzebne przedmioty. Napotykało to pewne trudności. Typowo wczasowy pokój przedstawiał się dość spartańsko, stały w nim dwa łóżka, szafa, komoda z szufladami, stół, trzy krzesła, jeden fotel, wieszak stojący i nic więcej. Brakowało płaszczyzn poziomych, nie mieliśmy miejsca na szklanki, termos, produkty spożywcze, talerzyki, książki, prasę, uzbierane bursztyny, butelki z napojami i rozmaite inne przedmioty użytkowe. Stół był mały, kwadratowy, komoda raczej wąska. A i tak było nam wygodniej niż letnikom tradycyjnym, bo w sezonie pokój służył jako trzyosobowy. Zabrałam ze stołu nasze rękawiczki, papierosy, prasę i atlas samochodowy i wszystko wepchnęłam do szuflady w komodzie, po czym przystąpiłam do reszty zajęć gospodarskich. Słodki piesek nawet dość grzecznie czekał, chwilami tylko krytykując moje poczynania. Zaproponowałam, żeby też się przyłożył, bo paraliż, jak widzę, jeszcze go nie tknął, wobec czego ładnie ustawił na stole butelkę i kieliszki.
Podjęłam temat przy posiłku.
– To co z tą krwawą zemstą pokrzywdzonych? Będą się czaić z nożami czy też w grę wchodzi zwyczajne mordobicie? I nie kręć, bo mnie to ciekawi.
Odpowiedział trochę obok, znów popadając w zadumę i spoglądając w okno.
– Bursztyn jest w cenie. I Niemcy kupują, i Amerykanie. Punkty skupu biorą każdą ilość wszystkiego, a w dodatku tu jakiś robi leczniczą nalewkę na spirytusie i bierze nawet taki miał. Takie drobiazgi. Jakiś inny facet kupuje dla plastyków, producentów biżuterii. Jak oni robią tę biżuterię, skoro srebro jest reglamentowane…? Węszę w tym wszystkim duży kant, to może być afera.
– Na srebro mają przydziały – przypomniałam mu. – To po pierwsze, a po drugie, co cię obchodzą afery?
– Różnie bywa… – odparł jakoś zagadkowo i nagle jakby się przecknął. – No, ogólna bitwa z tego chyba nie wyniknie, ale kto wie…? W każdym razie do podpalania domów i łodzi nie powinno się dopuścić.
Z tym się zgodziłam, chociaż zdziwiło mnie, że nagle zrobił się taki uspołeczniony.
– Prowodyrów już wytypowałeś?
– Tak jakby…
– Z tego jednego gadania dzisiaj? Ejże…?
– Czy ja mówię, że z tego jednego? W sklepie zawsze dużo się słyszy…
Tknęło mnie. Ostatecznie ja też miałam nogi i portmonetkę w kieszeni, a do sklepów wpuszczano mnie bez przeszkód. Trafiłam na jego poufną konferencję z ekspedientką wielkiej urody i, jak każda normalna kobieta, zrobiłam coś w rodzaju awantury. Na to usłyszałam, że głównym wrogiem owych złośliwców z Piasków, zacietrzewionym i pozbawionym opamiętania, jest właśnie szwagier sklepowej piękności, dzięki czemu od niej można uzyskać najwięcej informacji, a może nawet wywrzeć wpływ na złagodzenie nastrojów. Musiałam doszczętnie zgłupieć, bo prawie w to uwierzyłam.
– Gdyby była stara, gruba i zezowata, informacje od niej miałbyś nie powiem gdzie – rzekłam jednak. – Chociaż ona niewątpliwie udzieliłaby ci ich jeszcze chętniej. Na czym w końcu to wszystko stoi?
– Na planowaniu silnego uszkodzenia cielesnego. Ale może na gadaniu się skończy, bo chyba ją trochę przestraszyłem.
– Co ty powiesz? Byłby to chyba pierwszy taki wypadek w twoim życiu, że przestraszyłeś młodą i piękną damę…
Na wszelki wypadek wolałam sama zrobić następne zakupy. Znalazłam się w sklepie wczesnym wieczorem, tuż przed zamknięciem, i tym razem to ja usłyszałam naradę. Wiatr cichł, morze zaczynało się uspokajać, prognozy rybackie na noc i poranek brzmiały pomyślnie i trzech rybaków umawiało się, który dokąd popłynie. Dwóch musiało stawiać siatki, trzeci od rana miał udać się na bursztyn, dorsza chwilowo lekceważąc. Mieli ze sobą spółkę, półgłosem ustalili, że ten trzeci pojedzie szosą do portu w Piaskach, piaskarze sami sobie przeszkód nie rzucą, tam wyskoczy nad morze i plażą będzie wracał…
– Wstajemy znów o wpół do szóstej – oznajmiłam stanowczo, wróciwszy do domu. – Oni uważają, że jutro będzie bursztyn, nie wiem, skąd wiedzą, ale wiedzą. Jedni mają lecieć od Krynicy, a drudzy od Piasków, to my w środku.
Słodki piesek czekał już na mnie, przejęty i płonący zapałem, bo właśnie przed chwilą nasza gospodyni przyszła na górę i przepraszała za skromne pożywienie. Przez dwa dni, dziś i zapewne jutro, będą tylko kotleciki z sandacza, ponieważ mąż wybiera się na bursztyn i siatek na flądrę nawet nie ruszy. Ale na noc popłynie i pojutrze flądra będzie, a może kto inny złowi wcześniej, to od niego odkupi…
Zgadzaliśmy się na wszystko, bo nie ryby nam były w głowie.
– Raz w życiu chciałbym zobaczyć, jak to wygląda, kiedy on jest, ten bursztyn – zwierzał mi się słodki piesek, dziko roznamiętniony. – Jedyna okazja, bo ile nam zostało…? Trzy dni, w ostateczności cztery. Urlop mi się kończy!
– Możemy tu przyjechać na następny – podsunęłam zachęcająco.
– Z następnym urlopem nie wiadomo… Chcę zobaczyć teraz!
Jakaś dziwna nieprzyjemność mnie tknęła na tę wzmiankę o niepewnym urlopie. Ukryłam ją, nie rozwijając tematu.
– Też bym chciała zobaczyć, ale ci tego nie zagwarantuję…
– To po co mnie tu przywiozłaś?
– Oszalałeś czy co? Przymuszałam cię…?!
Omal się nie pokłóciliśmy. Bez mała poczułam się odpowiedzialna za ten cholerny bursztyn i jakby zmroziło mnie w sobie, a słodki piesek, jak zwykle, żądał zaspokojenia swoich potrzeb. Winą za braki, rzecz jasna, obarczał mnie. Ledwo się zdołał opanować i niecierpliwie czekał poranka. Tajemnicza siła wyższa spełniła jego życzenie. Wyleźliśmy na plażę w ulubionym miejscu, słońce zza wydm już się ukazywało i widoczność była prawie doskonała. Przed nami nie działo się nic, morze łagodnie chlupało na piasek, żaden bursztyn nigdzie nie leżał, ale dalej na prawo, w stronie Piasków, dało się zauważyć coś ciemnego, a jeszcze dalej jakiś ruch. Popędziliśmy w tamtym kierunku i okazało się, że co najmniej cztery osoby miotają się na brzegu.
– Cholera – zawarczał słodki piesek. – Trzeba było przyjść wcześniej! To nie, grzebałaś się…
– Po pierwsze nieprawda, a po drugie wcześniej tyle było widać co i za pierwszym razem!
– Nic podobnego, więcej. Słońce świeci!
– Odchromol się, kochanie. I tak byś się nie rozdzielił na wszystkie miejsca równocześnie! Tamci przed nami mieli bliżej!
– Zaczynam rozumieć to podkładanie łańcuchów…
– Większość leci na piechotę. Na łańcuchy mogą kichać… Na przekór moim słowom na motorach przeleciało jakichś dwóch, po chwili trzeci. Głęboko rozgoryczeni i pełni najświętszego przekonania, że bursztyn jak pięść leżał tam, gdzie przed nami zdążyli inni ludzie, szliśmy jednak na wschód. Jeśli już nie znaleźć dla siebie, to przynajmniej zobaczyć…!
No i zobaczyliśmy…
Nie wiadomo kiedy pokonaliśmy przeszło dwa kilometry i doskonale było widać łodzie w Piaskach. Zarazem pojawiło się więcej rybaków i ujrzeliśmy coś, co wprawiło nas w osłupienie. Zajęci wyszukiwaniem po drodze bursztynowych okruchów, dostrzegliśmy to dopiero po długiej chwili.
Rybacy weszli w morze.
Jeden blisko nas, za nim drugi, kilkadziesiąt metrów dalej trzeci. Jezus Mario, w listopadzie…!!! Mieli na sobie gumowe kombinezony aż do piersi, na szelkach, w rękach trzymali wory siatkowe na drągu. Tymi worami sięgali w wodę, coś wygarniali, wracali i wywalali na brzeg wielkie, czarne kupy jakiegoś chłamu. Z kup wybierali bryły, od których mnie osobiście oko zbielało. No tak, morze dało bursztyn…