Kasjerka, której pokazano dostarczoną przeze mnie podobiznę, bez chwili namysłu przypomniała sobie tego pana. Bardzo interesujący i przystojny. Kupił bilet do Gdańska.
W tym momencie całe dochodzenie przeniosło się na wybrzeże, a z nim razem większa część prywatnej szajki śledczej, Kocio, Danusia i ja. Okazało się, że mogę być przydatna przy konfrontacjach, wynajęłam zatem apartament w Krynicy Morskiej, w Perkozie, dawnym domu wczasowym, przerabianym właśnie na rodzaj pensjonatu. Danusia wynajęła drugi. Nic innego nie wchodziło w rachubę, panował tłok i tańsze kwatery, pokoje i zgoła komórki, były zajęte, a to, na szczęście, miało taką cenę, że nikt nie reflektował. Dom Waldemara i Jadwigi zapychały bez reszty rodziny z dziećmi w rozmaitym wieku i nawet gdyby oddali mi własną sypialnię, sami przenosząc się na nie wykończony strych, nie wytrzymałabym tam jednego dnia.
Gdańsk jest to miasto dosyć duże, a jednak znalazła się kolejna baba, którą wymarzeniec zachwycił. Poczułam się ponuro dumna z siebie, pomyłki życiowe pomyłkami, jednakże wybierałam ich sobie rzetelnie ekstraordynaryjnych… Już na dworcu szarmancko pomógł nieść bagaże wracającej z urlopu w górach panience z biura turystycznego, złapał jej taksówkę, odwiózł ją do domu i sam pojechał dalej. Panienka zapamiętała go na zawsze i rozpoznała na zdjęciu od pierwszego rzutu oka.
Odnaleziony szybciutko taksówkarz był wprawdzie płci męskiej, ale kurs zapamiętał, bo z kolei spodobała mu się panienka z biura turystycznego. Zawiózł mianowicie tego palanta do Wrzeszcza na Topolową osiem. Palant wysiadł i on więcej nie wie.
We Wrzeszczu na Topolowej osiem mieszkało kilka rodzin i przepytane zostały wszystkie, policja działała w ekspresowym tempie. Jedna z tych rodzin, w osobie pani domu przy mężu, bez namysłu przyznała się do rozmowy z dżentelmenem widocznym na fotografii. Tak jest, był tu przedwczoraj, pytał, mój ty Boże, o jakieś strasznie dawne czasy… no, może o średnio dawne…
No owszem, dobrze trafił, bo już tu wtedy mieszkała. I naprzeciwko niej, drzwi w drzwi, mieszkała też taka jedna, Misiakowa niejaka, z dziewczynką, pokazało się, że to wnuczka, po synu. Grażynka jej było. No i ta Grażynka jakoś znikła, jak wyjechała na jakieś wakacje, tak nie wróciła, a miała wtedy dopiero szesnaście lat. Babka się wcale nie martwiła ani nie przejmowała, podobno jakaś rodzina po matce za granicę ją zabrała, czy gdzieś tam. Różni o nią pytali, milicja nawet, ale krótko i nikt się nie czepiał. I ta Misiakowa jakiś czas temu umarła. Mrukliwa była za życia, schorowana, i nikt o niej właściwie nic nie wiedział, ale bogata musiała być, bo przed samą śmiercią najęła sobie taksówkę i gdzieś pojechała na całe dwa dni. Mówiła, że do doktora. Całkiem nic jej nie pomógł. W szpitalu umarła i nawet z tego szpitala pielęgniarka przyjeżdżała po jej rzeczy, z kluczem, jak się należy, prawie w godzinie śmierci. Kiedy to była…? A ze dwa lata temu mniej więcej…
Właśnie o to ten pan pytał i czy tej Grażynki nie było na pogrzebie, ale tego też nikt nie wiedział. Po Misiakowej tu zamieszkał taki Burczyk, ale jego ciągle nie ma, bo on kierowca i wiecznie w rozjazdach. Owszem, o Burczyka ten pan też pytał, a o co tu w ogóle chodzi…?
Na to pytanie pani domu przy mężu nie otrzymała odpowiedzi i mogła sobie snuć dowolne domysły.
Wysłuchaliśmy tej rozmowy z taśmy, ponieważ Bieżan uznał mnie za wiarygodne źródło informacji i bezwiednie zastąpił Anię.
– Bo widzi pani – rzekł przy tej okazji – dla mnie naród nie składa się wyłącznie z oszustów i przestępców. Z doświadczenia wiem, że przyzwoici ludzie istnieją. Kto ma w ogóle pomóc jak nie społeczeństwo, o ile nie zachodzi ta okoliczność, że komuś za gadanie grożą dintojrą. Pani nie grozili?
– Nie, skąd, nikt ani słowem…
– To ja z tego właśnie korzystam. A jakieś drobne wykroczenia, gdyby przypadkiem wyszły na jaw, pan, powiedzmy… – tu wskazał na Kocia – jakiś tam zapasik srebra z czasów, kiedy trzeba było je kraść, jakiś tam transporcik biżuterii do Wiednia… No i cóż takiego. Ludność nie składa się z aniołów…
– Ja nie przewoziłem! – zaprotestował Kocio z energią.
– To i chwała Bogu, bo teraz by pan siedział w mafii i trzymaliby pana za gardło. A tak, proszę bardzo, możemy sobie współpracować…
Rzecz jasna, Grażynkę Misiak przypomniałam sobie natychmiast. Opisana była w notesie wymarzeńca razem z rozmaitymi adresami, ten na Topolowej również tam widniał. Bieżan wyciągnął z tego właściwe wnioski, nie kryjąc przed nami kawałków swojej wiedzy.
– Otóż, widzę, że państwo tego nie wiedzą, Misiak to było nazwisko tych dwojga pierwszych zamordowanych. Syn Misiakowej i synowa. On był w Gdańsku taksówkarzem, dlatego pewnie ta wynajęta taksówka drogo jej nie kosztowała. Bo to było tak… proszę, taśmy, możecie sobie posłuchać, a ja przez ten czas na chwilę skoczę do wody…
Siedzieliśmy w tym moim apartamencie, do plaży było wszystkiego dwieście metrów, a policjant też człowiek. Dziwiłabym się i współczuła mu głęboko, gdyby nie skorzystał z tych dwu dni nad morzem, które mu spadły jak z nieba. Wyciągnęłam z lodówki piwo, a Kocio prztyknął odtwarzaczem. Chrypiało trochę, ale w zasadzie słychać było wyraźnie.
– … pewnie, że pamiętam, panie władzo, żeby nie ta cała draka potem, pewno bym zapomniał, ale tak… Długo się o tym gadało. Misiak miał własną gablotę, na postoju go jakiś pacan puknął, oddał wózek do remontu, bo sam nie dawał rady, jeździć jeździł, ale do tej roboty miał dwie lewe ręce. No i na ten czas przestoju pojechali na bursztyn, ona, ta młoda Misiakowa, była córką rybaka, na wodzie się wychowała, potem do sportu poszła, ale morze znała. No i jak pojechali, tak przepadli. Mówili niektórzy, że bursztynowy majątek wyłowili i ze wszystkim za granicę uciekli, ale ja tam w tym sensu nie widziałem. Dziecko by zostawili, mieszkanie własnościowe, trzy pokoje z kuchnią…? Bo mieli.
… skąd mieli? A tego to już dobrze nie wiem, trochę tylko, bo to na postoju zawsze się gada. Stary Misiak coś tam po sobie zostawił, w transporcie robił, na zagranicznych kursach latał, pokombinował… Wtedy już nie żył, krótko przedtem umarł. A młodej Misiakowej matka, co za rybaka poszła, podobno badylarzową córką była, spod Warszawy, i na ślubny prezent ojciec im mieszkanie kupił. No i Misiak na mercedesa się szarpnął, prawie płakał, jak mu ten gnój całą maskę rozwalił.
… ano właśnie, patrz pan, na moje wyszło. Parę lat później pokazało się, że zwłoki znaleźli i to były ich. Nie bardzo się na tym bursztynie wzbogacili…
… kto starą Misiakowa dwa lata temu woził, to ja pojęcia nie mam. Nie ja. I nic o tym całkiem nie słyszałem, jakbym wiedział, tobym powiedział, bo co mi szkodzi. Nie, o córce nie słyszałem… a…! Podobno z babką została, czy coś takiego, a mieszkanie, zdaje się, sprzedali. Nie wiem kto, ta babka chyba…?
– Panie, a skąd ja mam pamiętać, kogo woziłem dwa lata temu?! Dziesięć Misiakowych mogło ze mną jeździć, ja pasażera o nazwisko nie pytam! Długi kurs, długi kurs, czy to jeden długi kurs się przytrafia? Dokąd ona jechała, może po miejscowości…? A, to właśnie ja mam wiedzieć? Ale nie wiem i żeby mnie pan zabił, nie przypomnę sobie. Zaraz, Misiakowa…? Misiaka znałem, ale to cholernie dawno temu, już nie żyje. Też jeździł. Nie, szczegółów nie znam, tyle co od kumpli, bo mnie wtedy nie było… No pewnie, że to pamiętam, z urlopu, z nart wróciłem, a nie co dzień się zdarza, że zaraz na pierwszym postoju o znajomych trupach człowiek usłyszy, no to taką rzecz się pamięta…
– Panie władzo, co jest grane? Urodzaj taki czy u was bajzel? Dopiero co, ile…? Przedwczoraj, palant jakiś o to samo się dopytywał… O, najmocniej przepraszam, może on od was, taki, no, cichociemny…? O co, o co, no mówię, o to samo. Kto jakąś Misiakową dwa lata temu woził na długi kurs. A skąd ja mam to wiedzieć, o żadnej Misiakowej w życiu nie słyszałem…
– Kolega ma rację, panie śledczy, myśmy już między sobą pogadali, z ciekawości, bo uparty był, wszystkich pytał, na postojach się czaił. Paru z nas jeszcze Misiaka pamięta, kumpel po fachu był i dziwną śmiercią zginął, ale kto Misiakową… to jego matka chyba…? Woził, albo w ogóle widział, to skarz mnie Bóg, nikt nie wie. A co się właściwie stało, kraksę jaką zrobił, zabił ją…?
– Chwileczkę, panie nadkomisarzu, zaraz sprawdzę. Momencik… Już tu ktoś od was przedwczoraj pytał… O mam! Dwa lata…? Proszę, przez ostatnie dwa lata nikt z zawodu nie odszedł, widocznie dobrze im się powodzi, pewnie, ruch coraz większy… Paru przybyło… Nie chce pan? To nie. A ci co dwa lata temu jeździli, wszyscy nadal jeżdżą… I wątpię, czy który na urlop wyjechał, bo w lecie właśnie najwięcej zarabiają…
Słuchaliśmy tego wszystkiego w milczeniu, pełni współczucia dla Bieżana, chociaż wiadomo było, że nie sam po tych taksówkarzach latał. Ale wszędzie wyprzedzał go wymarzeniec, który potem musiał chyba ulatywać w powietrze, tak dokładnie ślad po nim ginął.
Biuro meldunkowe w osobie jakiejś wściekle rozzłoszczonej baby powiedziało to samo. Już pytali i czego jej jeszcze zawracają głowę, Misiak Grażyna, nieletnia, wymeldowana została przez Misiak Zofię, główną lokatorkę, w kierunku nieznanym. No dobrze, jest papierek, czasowe zameldowanie w Warszawie u jakiejś Bistro Magdaleny, krewnej. Domaniewska sześć, mieszkania dwa. Nie wie, jakiej krewnej, jej pokrewieństwo nie obchodzi, niech się Warszawa o to martwi.
– Mogłam to kapitanowi sama powiedzieć – oznajmiłam z niesmakiem, przeglądając zabrany ze sobą na wszelki wypadek notes wymarzeńca. – Wszystkie adresy tu są, ten na Domaniewskiej lipny, bo budynek już dawno został rozebrany. Jeden meldunek miała w Pułtusku, a może to nie meldunek, tylko jakieś źródło informacji. Ostatni w Warszawie, sprzed jedenastu lat, na Groszowickiej, nawet wiem, gdzie to jest. Moim zdaniem on jej szukał.
– Moim też – przyświadczył Kocio. – Po co?