Выбрать главу

– A cholera go wie…

– I wygląda na to, że z uporem szuka nadal. Co z nią jest, do diabła, przepadła tak samo, jak rodzice?

– Możliwe – powiedziałam w zadumie. – Nie zapominaj, że ona jest legalną spadkobierczynią złotej muchy. Coś w tym musi być. Mogli ją kropnąć już dawno.

– Bo co? Bo się upominała o spadek…?

– Nie wiem…

Wrócił Bieżan z mokrymi włosami i od razu zaczął wyjaśniać wątpliwości.

– Słuchali państwo…? Otóż, pierwsza rzecz… Trochę piwa jeszcze jest? Mogę się umizgnąć…? Dziękuję bardzo. Znaleźliśmy ten szpital, w którym Misiakowa umarła, pracuje tam ten sam personel co dwa lata temu i żadna pielęgniarka do domu chorej nie jeździła. Ta, która się nią opiekowała, twierdzi, że nikt jej nie odwiedzał i tylko raz jeden była u niej jakaś młoda kobieta. W przeddzień śmierci. Przed tą wizytą starsza pani okropnie się denerwowała, a po niej się uspokoiła i umarła z uśmiechem na ustach. Moim zdaniem to była wnuczka, ta zaginiona Misiakówna.

– Też tak uważam, ale z czego pan wnioskuje? – spytałam chciwie.

– Górski z tą pielęgniarką pogawędził, a to przystojny chłopak, może pani zauważyła. Powitały się ze łzami w oczach, padły sobie w objęcia, dziewczyna przypadkiem zauważyła, bo to były godziny wizyt i dużo ludzi, spojrzała tylko, przechodząc. Ta hipotetyczna Misiakówna siedziała do końca, ostatnia wyszła, ale przy wychodzeniu nikt na nią nie zwrócił uwagi. A koleżance zginął fartuch służbowy i czepek. O drugiej skończyła dyżur, fartuch zostawiła w szafce, mają wspólną szafkę, no i nazajutrz była awantura, a potem ten fartuch z czepkiem znalazły się, owinięte w gazetę, w szpitalnej recepcji. Osobiście sądzę, że pożyczyła to sobie, żeby od razu ją wzięto za pielęgniarkę i żeby nikt nie pytał o dokumenty.

– Jak wyglądała? – zainteresował się Kocio. – Opisała ją?

– Opisała. Średniego wzrostu, szczupła, bardzo ładna. Ciemne włosy, krótkie, kręcone. Łagodne wrażenie robiła. I tyle. Więcej nie zdołała zauważyć.

– Ona się ukrywa, ta Grażynka – powiedziałam stanowczo. – My uważamy, że ze strachu. Pan jak…?

– Ja się nie ukrywam ze strachu. Ale owszem, ma to sens. Mam trochę skąpą ekipę do tej sprawy, nie wszystko jeszcze wiadomo, mnie się jednak widzi, że oni dotychczas tych bursztynów nie upłynnili nie tylko z chciwości. Bali się właśnie legalnego właściciela, tej córki. Stara Misiakowa była energiczna, mogła im namieszać… Ja z państwem rozmawiam prywatnie! – zastrzegł się nagle.

– My z panem też – mruknął Kocio.

– Chcę znaleźć Zaleskiego…

Ukąsiłam się w język, żeby go nie skorygować. Nie Zaleskiego, tylko wymarzeńca…

– …on szuka Misiakówny. Jak jej dopadnie, będę go miał, o ile znajdę ją wcześniej niż on…

– Centralne biuro meldunkowe, czy jak to się tam nazywa – podsunęłam żywo.

– Niech pani sobie wyobrazi, też nam to przyszło na myśl – powiadomił mnie kapitan bardzo grzecznie. – Potrzebne dane dostaliśmy dopiero z jej szkoły, data i miejsce urodzenia, imiona rodziców i tak dalej. Szukają. Przypuszczam, że zmieniła nazwisko.

– Mogła wyjść za mąż.

– Mogła. Urzędy stanu cywilnego też uda nam się ucieszyć…

– A czy nie dałoby się po budynku?

– Po jakim budynku?

– Po tej willi w Piaskach, dawnym baraku, gdzie tych Misiaków zamordowali, podobno to była własność jakiejś ich rodziny…

– W dalszym ciągu oficjalnie to jest własność ich dalekiej rodziny, a nieoficjalnie jakiejś Piotrowskiej. I właśnie czekam na odpowiedź, co wiedzą o Grażynie Misiak. Uczciwie mówiąc, powinienem siedzieć i czekać w Warszawie, ale szczerze się przyznam, że tu mi przyjemniej. Pogoda ładna… A przesłuchać tutejszych świadków wolę osobiście.

– Piotrowskiej? – zdziwił się Kocio. – Marysi? Może ją samą najlepiej zapytać, mam jej telefon… O cholera, zostawiłem w Warszawie!

Kapitan popatrzył na niego takim wzrokiem, że niemal się przestraszyłam…

* * *

– No i co pani najlepszego narobiła? – powiedział z wyrzutem Waldemar, usiadłszy we własnej kuchni przy herbacie koło południa, kiedy wszyscy letnicy tkwili na plaży i w domu panował spokój. – Przesłuchania, śledztwo, awantury…

– Ja?! – zdumiałam się z oburzeniem.

– A kto? Już się teraz tak uczepili, że musiałem wszystko powiedzieć. Chyba o to pani chodziło, żeby z Terliczakiem mieć spokój. Zabrali go.

Zainteresowałam się nadzwyczajnie.

– Nic nie wiem. Kiedy?

– A dzisiaj rano. Ludzie gadają, jak zawsze, podobno on Floriana utopił. Zapiera się, że w obronie własnej, wyciągnął wtedy ten półkilowy kawałek, Florian się na niego rzucił, no i tak od słowa do słowa… Nie jest to wcale niemożliwe, Florian był pazerny jak nikt, a Terliczak w tamtym czasie łowił.

– Skąd, na litość boską, ludzie takie rzeczy wiedzą? – zastanowił się obecny również Kocio. – Wczoraj rozmawialiśmy z kapitanem, słowa nam nie powiedział.

– A, tego to ja nie wiem…

Z drugiej kuchni, na dole, weszła do tej górnej Jadwiga.

– Dzisiejszy obiad się spóźni, bo ja też tu chcę posiedzieć. Słyszałam, co mówicie. Ja wiem. Terliczakowa podsłuchała i od razu poleciała z gębą do bab. Przesłuchiwali go w domu o świcie, ona właśnie do portu wychodziła, ale zawróciła i słuchała pod oknem. Teraz pomstuje i rozpacza. Co państwo tak siedzą bez niczego, może piwa…? Mam w lodówce.

– Jak nie pani, to kto? – spytał z opóźnieniem Waldemar.

– Prawdę mówiąc, nie wiem – odparłam w zadumie. – Piwo, doskonały pomysł! Pani Jadwigo, poproszę kieliszek, przywykłam już tutaj pić piwo w kieliszku. Niech pan nie marga, panie Waldku, przywiozłam panu klientkę jak rzadko. Ona chce bursztyn ekstra i płaci każde pieniądze. Dobrze mówię? – zwróciłam się do Danusi.

Danusia przez cały czas usiłowała być cicha i bezwonna, żeby jej przypadkiem znikąd nie wyrzucili. Z roziskrzonym wzrokiem i w rumieńcach słuchała wszystkiego, kryjąc się po rozmaitych kątach i przy każdej okazji serwując napoje. Przyświadczyła mi teraz z zapałem.

– Pan mi pokaże? – spytała chciwie. – I sprzeda…?

Waldemar popatrzył na mnie podejrzliwie. Kiwnęłam głową.

– Ona panu naprawdę zapłaci potrójną cenę, albo i lepiej, bo ma bogatego męża. Araba. Wydarliśmy jej z zębów złotą muchę, niech dostanie coś w zamian…

– Nie ma ten pani mąż jakiego brata? – zainteresowała się Jadwiga.

– Ma, jedenastu, ale wszyscy młodsi i mniej bogaci – odparła z żalem Danusia, natychmiast pojmując sens pytania.

– Szkoda…

Wróciliśmy do tematu.

– Nie ja to wszystko ruszyłam, tylko Franio – powiedziałam stanowczo. – Gdyby go nie zabili, nic by nie było, gliny by się nie włączyły…

– A nie pani mąż przypadkiem? – spytał Waldemar nieufnie. – Ten ostatni poprzedni?

– Diabli go wiedzą. Dlaczego on?

– No jak to, był tutaj przecież. Parę razy nawet, tak z doskoku, a ostatnio, kiedy…? Cztery dni temu. Z moją żoną rozmawiał.

– Pytał o tę dziewczynę z przeciwka, pamięta pani? – podchwyciła Jadwiga, rezygnując z lekkim sercem ze szwagrów Danusi. – Tę co uciekała przed ludźmi, jak ona się… Piotrowska.

– Marysia Piotrowska? – zdumiał się Kocio. – A cóż ona ma z tym wspólnego? Plącze się ustawicznie, nic nie rozumiem.

– Mieszkała tam – przypomniałam. – Może to jakaś przyjaciółka tej poszukiwanej Grażynki? Wiekiem by pasowała, Misiakówna to teraz dorosła kobieta. Kociu, a Piotrowska przecież w bursztynie siedzi?

– No siedzi, fakt.

– Może coś wiedzieć…

– A złota mucha gdzie? – zaciekawił się nagle Waldemar. – Bo zdaje się, że o nią to wszystko? I tamte pozostałe…?

– Tego nikt nie wie. Ostatni miał je Franio, wierzę Hindusowi…

Musiałam, rzecz jasna, opowiedzieć wszystko, co widziałam i czego byłam świadkiem. Zastosowałam duży skrót.

– I sam pan widzi, panie Waldku, jak się to o mnie obijało – dodałam. – Dziwi się pan, że się czepiam?

– Nie, ja się dziwię, że pani jeszcze tej złotej muchy w ręku nie trzyma – odparł złośliwie Waldemar. – Jak już się pani dowiedziała, gdzie ona jest, trzeba było ją ukraść.

Pomyślałam o Ani, patologicznie niezdolnej do kradzieży, i pożałowałam gorzko, że nie poleciałam włamywać się do Idusi jeszcze tego samego wieczoru.

– Pewnie bym ukradła, ale ciągle dowiadywałam się za późno – rzekłam z westchnieniem. – Teraz już przepadło, musi to wszystko mieć zabójca Frania. Ciekawe, co zrobi, bo chyba nie ujawni.

– Waldek ma jeszcze jedną niezwykłość – powiedziała Jadwiga. – Wyciągnął w dwa tygodnie potem, jak pani wyjechała. Ostatni bursztyn tej wiosny.

Obydwoje z Kociem zainteresowaliśmy się żywo, a Danusia wręcz wybuchła. Waldemar ociągał się przez chwilę, ale poszedł po łup. Położył na stole bułę jak pięść, a może nawet trochę większą.

– Po sztormie podeszło. Pod światło… Teraz jest moda na bańki powietrzne, powiem państwu, że takich jeszcze nie widziałem. Szesnaście deka.

Jaśniusieńki bursztyn, idealnie czysty, mogliśmy to bez trudu ocenić nawet w jego stanie surowym, wypełniony kulistymi bańkami, jedną wielką i pięcioma mniejszymi. Widok to był nie do opisania.

– O Boże…!!! – jęknęła Danusia namiętnie i dziko. Całe śledztwo poszło w kąt, bursztyn miał w sobie magiczną siłę. Rozpłomieniony Waldemar przyniósł pozostałe zdobycze, obiad Jadwigi dla letnich gości spóźnił się skandalicznie. Wypiliśmy całe piwo z lodówki. Dopiero kiedy pierwsi ludzie z dziećmi zaczęli nadciągać z plaży, spłynęło na nas opamiętanie. Danusia z Waldemarem dobili targu w sypialni, obydwoje robili wrażenie zachwyconych.

Wsiadaliśmy do samochodu, kiedy z willi naprzeciwko wyszły dwie osoby, facet i dziewczyna. Danusia siedziała już w środku z jedną nogą na zewnątrz. Zatrzymałam się w otwartych drzwiczkach, Kocio po drugiej stronie również. Racjonalnych powodów po temu nie było.

Wyszli na drogę i skierowali się ku nam. Ją poznałam natychmiast, Piotrowska, która przestraszyła się dzika i unikała Terliczaka, jego nie byłam pewna. Znów znajoma twarz? Obsesja jakaś, znam wszystkie twarze świata…?

– A, to ty, Kociu – powiedziała dziewczyna do Kocia znękanym głosem.