Выбрать главу

Harding nie mógł zrozumieć, co nagle tak zjednoczyło zgromadzonych – jakieś chwytliwe hasło polityczne czy może nazwisko nowego lidera?

„- Y…a, y…a, y…a, y…a!” – wył tłum i było w tym wyciu coś pierwotnego, odwiecznego, niby zew natury, zagłuszający w człowieku wszystkie inne pragnienia, usuwający wszystkie podziały, narodowościowe, socjalne, wszystkie nawarstwienia stworzone przez wieki cywilizacji, które uważamy za niemożliwe do wykorzenienia z naszej ludzkiej społeczności.

„- Y…a! Y…a!”

Przylgnąwszy uchem do odbiornika, Harding próbował dosłyszeć, co skandują ludzie w tak zgodnym porywie. I nagle zrozumiał:

„-Mydła! Mydła! Mydła!”

Rozdział l

ISTOTA RZECZY

Paul Ross należał do tego typu mężczyzn, których twarz nie pasuje do reszty ciała. Miał budowę atlety: szeroką pierś, potężne bary, silne ręce o długich, zaskakująco smukłych palcach, talię osy i zgrabne nogi – odrobinę krzywawe, ale dzięki temu jego chód miał coś z kroku kowboja. Do takiej figury pasowałaby duża głowa, mężna twarz o krzaczastych brwiach i płonących ciemnych oczach. Niestety, jego maleńka, przypominająca jodłową szyszkę główka tkwiła na wiotkiej szyjce, a lico jak księżyc w pełni wydawało się niezdolne do wyrażenia czegokolwiek, poza lekkim zmieszaniem. Ludzie skorzy do przeceniania skłonności genetycznych, orzekliby niewątpliwie, że jeśli chodzi o budowę Paul wrodził się w swych rosyjskich antenatów, dziadka i babkę, a twarz odziedziczył po mamie ze stanu Iowa. W tym zlepku można było wyraźnie rozpoznać cechy linii męskiej i żeńskiej. Owe dwie gałęzie familijnego drzewa genealogicznego dawały się dostrzec nie tylko w typie fizycznym Paula, ale i w jego charakterze.

Jeszcze chodząc do szkoły w Chicago, Paul, mimo protestów ojca, zaczął się uczyć rosyjskiego. Ojciec, który zmienił nazwisko Rostowski na nieco zamerykanizowaną formę Ross, nie chciał, aby ktokolwiek wiedział, że jego rodzice uciekli przed rewolucją październikową. Nauka języka rosyjskiego przychodziła Paulowi z łatwością, bez trudu zapamiętywał długie romantyczne fragmenty z utworów Puszkina i Gogola oraz rosyjskie pieśni ludowe. Ta ostatnia okoliczność przysparzała mu popularności na uniwersyteckich imprezach. Dalej jednak jego miłość do Rosji nie sięgała. Nie nęciły go ani bliny z kawiorem (zresztą jego rodzice nie mogliby sobie pozwolić na taki luksus), nie ciągnęło go, by odwiedzić Sankt Petersburg – miasto, w którym urodzili się jego przodkowie. O dziwo, nie interesowała go też rosyjska historia. Posiadał jedynie fragmentaryczne wiadomości, zaczerpnięte z lektury rosyjskiej klasyki Wyglądało to tak, jakby czuł, że ma jakieś zobowiązania wobec swych słowiańskich praojców, ale je spłacił, nauczywszy się języka rosyjskiego.

Pod każdym innym względem Paul był typowym, praktycznym Amerykaninem. Za niezbyt wyrazistymi rysami twarzy krył się człowiek bez wątpienia myślący. Poza tym był żywym dowodem na to, że pracowitość i dobry charakter są w życiu o wiele ważniejsze niż nadmiar szarych komórek. Z powodzeniem ukończył Uniwersytet Stanowy w Illinois, następnie zaś, zgodnie z życzeniem ojca, kontynuował studia w znanej szkole biznesu. Nauczył się orientować w gospodarce rynkowej, opanował podstawy zarządzania i zajął miejsce u steru chicagowskiej firmy budowlanej. Cichy i wytrwały Paul pracował bez wytchnienia i po piętnastu latach na Środkowym Zachodzie Stanów Zjednoczonych powstała cała sieć świetnie prosperujących biur projektowych.

Na początku lat dziewięćdziesiątych Paul, zamożny kawaler, zaczął poważnie myśleć o małżeństwie, o konieczności przedłużenia rodu. Zbliżał się już do czterdziestki, a więc do tego etapu, kiedy człowiek zaczyna zadawać sobie pytanie: „Czyżby na tym tylko polegał sens życia?” – i nie może bez strachu odpowiedzieć sobie ani „tak”, ani „nie”. W takim właśnie nastroju, w kwietniu 1991 roku, Paul świętował z kolegami dwudziestolecie ukończenia studiów. Było już późno; przy stoliku Paula siedział jego wieloletni przyjaciel, Jonathan William Harding II, albo po prostu Willie, jak nazywano go na studiach. Koledzy z Departamentu Stanu zwracali się doń z szacunkiem „J.W.”. Kiedyś na uniwersytecie Harding cieszył się wielką popularnością – jego ojciec był bardzo znanym adwokatem w Cairo koło Saint Louis. Popularność syna brała się stąd, że nigdy nie brakowało mu pieniędzy, jeździł długim, lśniącym samochodem i spektakularnie podrywał panienki. Oprócz tego doskonale grał w tenisa.

Hardingowie mieli pieniądze, ale, jak stale powtarzali synowi, pieniądze te nie spadły im z nieba. Osiągnęli bogactwo dzięki temu, że odnosili się do wszystkich życzliwie, byli sympatyczni, a w interesach starali się przewidzieć kroki konkurencji. Status społeczny nie miał dla nich znaczenia – potrzebne im były pieniądze, które automatycznie budziły szacunek otoczenia. Miarą sukcesów zawodowych, według Hardinga seniora, była nie liczba spraw wygranych w Sądzie Najwyższym, ale liczba wygranych spraw w ogóle. Ponieważ zaś przy obronie bogatego klienta trzeba się było napracować tyle samo, co przy obronie biedaka

– wniosek sam się nasuwał. Takie nastawienie do życia, bez jakichś istotnych zmian przejął Harding junior. Dorastał w atmosferze konkurencji i starał się zawsze zwyciężać. W szkole był prymusem, mimo swych bardziej niż skromnych zdolności, ponieważ zawsze wiedział dokładnie czego się od niego oczekuje, jakie pytania będą w teście egzaminacyjnym i w ogóle był wspaniałym chłopcem.

Cieszył się popularnością nie tylko w szkole, ale i w kościele, i w klubie… i wśród dziewcząt. Najwcześniej ze wszystkich swych szkolnych kolegów utracił niewinność – miał zaledwie dwanaście lat. Ów niezwykły sukces automatycznie uczynił zeń w oczach chłopców bohatera, koleżanki zaś dopatrywały się w nim cech niebezpiecznego i tajemniczego uwodziciela. Osiągnięcie to, nawiasem mówiąc, nie było owocem nieokiełznanych uczuć. Był to rezultat typowego u Hardingów wyrachowania. Willie wyliczył, że u ładnych dziewcząt nie ma szans

– pociągali je zawsze starsi chłopcy. Dlatego też zwrócił uwagę na przeciętne, zwłaszcza na te, które były od niego o parę lat starsze. Nie potrzebował gwiazdy filmowej, jak mawiał do kolegów, chciał po prostu pobzykać. Z właściwą wszystkim Hardingom żyłką do interesów wyliczył, że dziewczęta chcą miłości – inaczej nie dadzą się zaciągnąć do łóżka. A wobec tego w jego miłosne wyznania najprędzej uwierzy dziewczyna, która wcześniej nic takiego nie słyszała. Wziąwszy to wszystko pod uwagę zainteresował się pryszczatą grubaską – i jego rachuby okazały się słuszne. Ów pierwszy sukces był czymś w rodzaju kamienia węgielnego pod fundamentami jego przyszłych osiągnięć seksualnych na Uniwersytecie Stanowym Illinois.

Po ukończeniu studiów Harding otrzymał powołanie do wojska. Miał szczęście – trafił do biura wywiadu Pentagonu, gdzie opracowywano doniesienia z Wietnamu i Kambodży przed wysłaniem ich na odpowiednie biurka w Waszyngtonie. Willie’emu podobała się praca dla rządu. Kłopotów finansowych nie miał, awansował również bez trudu. Do rezerwy przeszedł w stopniu majora. Teraz mógł się zastanowić, co dalej. Praca umysłowa go nie pociągała, chciał się po prostu powłóczyć po świecie. Poza tym wiedział, że atrakcyjna powierzchowność zapewni mu powodzenie u naiwnych dziewcząt. Dlatego też wybrał służbę dyplomatyczną. Jego kariera przebiegała dość szablonowo – najpierw konsulat w Bogocie, potem ambasada w Brazzaville, a następnie sześć lat w Departamencie Stanu. Podobał się wszystkim, robił doskonałe wrażenie, zwłaszcza po poślubieniu Natalie Reeves, córki wiceprezesa koncernu PepsiCo. W bardzo krótkim czasie otrzymał stanowisko, o którym wielu marzyło. Zaraz po tym, jak Gorbaczow zajął miejsce Czernienki, Harding znalazł się w Moskwie, w ambasadzie USA, na stanowisku attache politycznego.

I oto teraz Harding w rozmowie z Paulem perorował:

– To zdumiewające: Gorbaczow ma w sobie tyle pociągającej tajemniczości, że przypomina raczej gwiazdora ekranu, niż polityka. Wyobraź sobie tylko kontrast między nim i stojącymi dawniej u steru rządów starymi pierdołami, alkoholikami i żołdakami.