Po rozmowie z Jess próbowałam skoncentrować się na obiedzie, zwłaszcza przy krojeniu kurczaka w kostkę – nie uśmiechała mi się kolejna wizyta na pogotowiu. Nie było to jednak łatwe, bo wciąż wracałam myślami do tego, co Edward mi dziś powiedział, analizowałam każde jego słowo. Dlaczego uważał, że nie powinniśmy zostać przyjaciółmi?
Nagle zrozumiałam i poczułam się jak zupełna idiotka. Tak, to musiało być to. Zauważył, jak na niego reaguję, jak śledzę go wzrokiem. Tu nie chodziło o przyjaźń, więc, po co miałby mnie nią łudzić. Po co dawać mi nadzieję? Nic byłam w jego typie, nie miałam szans.
Przecież to oczywiste, że nie mam u niego szans, pomyślałam, ganiąc się za naiwność. Oczy mnie piekły, ale to, dlatego, że parę minut wcześniej kroiłam cebulę. To on z nas dwojga był chodzącym ideałem, prawda? Co za facet! Intrygujący, błyskotliwy, przystojny, tajemniczy… A do tego najprawdopodobniej potrafił podnosić auta jedną ręką.
Będę twarda, obiecałam sobie. Mogę dać sobie z nim spokój. Dam sobie z nim spokój. Przetrwam dobrowolne zesłanie, a potem, jeśli mi się poszczęści, jakaś szkoła z południowego zachodu albo Hawajów zaoferuje mi stypendium. Pakując tortille do piekarnika, wyobrażałam sobie palmy i gorące plaże.
Charlie wyglądał na zaniepokojonego, kiedy po powrocie do domu wyczuł zapach zielonej papryki. Miał prawo być podejrzliwy – najbliższa meksykańska knajpa, w której można było się stołować bez obaw, znajdowała się zapewne w południowej Kalifornii. Ale jako gliniarz, choćby i z małego miasta, zebrał w sobie dość odwagi, by spróbować mojego dzieła. I chyba mu smakowało. Przyjemnie było obserwować, jak stopniowo nabiera zaufania do mojej kuchni.
– Tato? – spytałam, gdy już kończył posiłek.
– Co tam, Bello?
W przyszłą sobotę chcę wybrać się na cały dzień do Seattle. To jest, jeśli nie masz nic przeciwko. – Zamierzałam nie prosić o pozwolenie, żeby nie ustanawiać niewygodnego precedensu, ale w końcu wyrzuciłam to z siebie, żeby ojciec nie poczuł się obrażony.
– Do Seattle? Ale po co? – Charliemu najwyraźniej nie mieściło się w głowie, że można mieć potrzeby, których nie da się zaspokoić w Forks.
– Chciałabym kupić parę książek, bo tutejsza biblioteka nic jest najlepiej zaopatrzona, i może połazić trochę po sklepach z ciuchami. – Miałam większe oszczędności niż zwykle, bo dzięki hojności ojca nie musiałam zapłacić za furgonetkę. Chociaż rachunki za paliwo zwalały z nóg.
– Wydasz majątek na benzynę – zauważył Charlie, jakby czytał mi w myślach.
– Wiem. Będę musiała zatrzymać się w Montesano i w Olympii, może jeszcze w Tacomie, jeśli będzie trzeba.
– I pojedziesz tak zupełnie sama? – Nie wiedziałam, czy boi się, że auto mi padnie, czy że ukrywam przed nim, że mam chłopaka.
– Zupełnie sama.
– Seattle to wielkie miasto – postraszył mnie. – Tato Phoenix jest pięć razy większe, no i przecież wezmę plan. Poradzę sobie.
– Mam pojechać z tobą?
Wzdrygnęłam się w duchu na samą myśl o tym, ale nie dałam nic po sobie poznać. Postanowiłam użyć starego babskiego chwytu.
– Czy ja wiem, cały dzień spędzę pewnie w przymierzalniach…
– No dobra, niech ci będzie – uciął szybko. Nawet kwadrans w sklepie z odzieżą damską byłby dla niego udręką.
– Dziękuję. – Uśmiechnęłam się przymilnie.
– Zdążysz na bal?
Dobry Boże, ojciec też o nim wiedział. W tej mieścinie było to chyba wydarzenie roku.
– Nie idę, nie… nie lubię tańczyć. – Miałam nadzieję, że kto, jak kto, ale on zrozumie prawdziwy powód. W końcu nie odziedziczyłam problemów z koordynacją ruchową po mamie.
– Zrozumiał.
– No tak, jasne – mruknął po namyśle.
Następnego dnia pod szkołą zaparkowałam jak najdalej od srebrnego Volvo. Wolałam się nie wystawić na pokuszenie, a i nie stać by mnie było na pokrycie ewentualnych szkód. Wysiadając z auta, upuściłam niechcący kluczyki prosto w kałużę. Schyliłam się, żeby je podnieść, ale ktoś błyskawicznie sprzątnął mi je sprzed nosa – mignęła mi tylko blada dłoń. Wyprostowałam się szybko, zaskoczona. Tuż obok mnie stał Edward Cullen, oparty nonszalancko obok mojej furgonetki.
– Jak u licha to zrobiłeś? – spytałam zdumiona i poirytowana zarazem.
– Co takiego? – Upuścił kluczki na moja wyciągniętą dłoń.
– Zmaterializowałeś się, czy co? Przed sekundą cię tu jeszcze nie było.
– Bello, to doprawdy nie moja wina, że jesteś nadzwyczaj mało spostrzegawcza. – Głos miał jak zwykle cichy, aksamitny, przytłumiony.
Spojrzałam mu prosto w twarz. Jego oczy zdążyły pojaśnieć i stały się miodowo złociste. W głowie mi zawirowało. Musiałam spuścić wzrok, żeby zebrać myśli.
– A może wyjaśniłbyś mi, po co wczoraj blokowałeś wyjazd z parkingu? – zażądałam, nadal wpatrując się w ziemię. – Myślałam, że masz zamiar udawać, że nie istnieję, a nie doprowadzać mnie do szału.
– Nie chodziło o ciebie, tylko o Tylera – zaszydził. – Mam dobre serce. I chłopczyna mądrze skorzystał z okazji.
– Ty… – Zabrakło mi słów. Zagotowało się we mnie. Spodziewałam się niemal, że Edward odskoczy naprawdę oparzony, ale cała ta sytuacja wydawała się go wyłącznie bawić.
– Nie udaję też wcale, że nie istniejesz – dodał.
– A więc masz zamiar doprowadzać mnie do szału, tak? Aż w końcu szlag mnie trafi? No cóż, jakoś trzeba się mnie pozbyć, skoro vanowi Tylera się nie udało.
Rozgniewałam go. Zacisnął wargi. Pobłażliwy uśmiech zniknął.
– Twoje przypuszczenia są absurdalne – powiedział lodowatym tonem.
Aż świerzbiły mnie ręce, tak bardzo chciałam coś uderzyć. Zaskoczyło mnie to, nigdy wcześniej nie było we mnie tyle agresji. Odwróciłam się na pięcie i zaczęłam iść w kierunku szkoły.
– Czekaj! – zawołał. Szlam dalej, gniewnie rozbryzgując wodę w mijanych kałużach, ale zaraz mnie dogonił.
– Przepraszam, zachowałem się niegrzecznie – powiedział.
Puściłam tę uwagę mimo uszu. – Nie mówię, że odwołuję to, co powiedziałem – ciągnął – ale niemniej było to niegrzeczne.
– Dlaczego się ode mnie nie odczepisz? – rzuciłam opryskliwie.
– Chciałem cię o coś spytać, ale nie dałaś mi dojść do głosu – zaśmiał się. Najwyraźniej szybko wrócił mu dobry humor.
– Masz rozdwojenie jaźni, czy co? – skomentowałam.
– Widzisz, znowu zaczynasz.
Westchnęłam.
– Dobra. O co chciałeś zapytać?
– W następną sobotę jest ten bal wiosenny…
– Myślisz, że jesteś dowcipny? – przerwałam mu, przystając gwałtownie i zwracając się w jego stronę. Musiałam podnieść głowę; deszcz lał mi się prosto na twarz.
Uśmiechał się jak złośliwy chochlik.
– Pozwolisz, że skończę?
Zagryzłam wargi i splotłam dłonie, żeby opanować wszelkie gwałtowne odruchy.
– Słyszałem, że zamiast na bal wybierasz się tego dnia do Seattle. Może miałabyś ochotę załapać się na darmowy transport?
Tego się nie spodziewałam.
– Co? – Nie byłam pewna, czy dobrze zrozumiałam.
– Chciałabyś się załapać na darmowy transport?
– A kto jedzie do Seattle? – Ciężko mi się przy nim myślało. Jakoś nikt nie przychodził mi do głowy.
– Ja, a któżby inny? – Popatrzył na mnie, jakby miał do czynienia z kimś opóźnionym umysłowo.
Byłam w szoku.
– Skąd taki gest?
– I tak zamierzałem pojechać jakoś w tym miesiącu. Poza tym, szczerze mówiąc, nie wierzę, że twoja furgonetka dojedzie do celu.
– Jestem wzruszona twoją troską, ale nie martw się, auto świetnie się spisuje. – Ruszyłam w stronę szkoły, zostawiając Edwarda z, tylu, choć, zaskoczona propozycją, nie byłam już na niego taka zła.