Usłyszałam wyraźnie, że ktoś odsuwa stojące obok krzesło, ale skupiłam wzrok na swoim rysunku.
– Hej – powiedział cichym, melodyjnym głosem.
Podniosłam głowę, porażona tym, że do mnie mówi. Znów siedział na przeciwległym krańcu ławki, ale odwrócony w moją stronę. Włosy miał potargane i mokre, ale i tak wyglądał, jakby dopiero, co skończył kręcić reklamówkę żelu do włosów. Spoglądał na mnie przyjaźnie, z delikatnym uśmiechem na boskich wargach, widać było jednak, że ma się na baczności.
– Nazywam się Edward Cullen – ciągnął. – Nie miałem okazji przedstawić się w zeszłym tygodniu. A ty musisz być Bella Swan.
Nie wiedziałam, co o tym wszystkim myśleć. Czyżby w zeszły poniedziałek dręczyły mnie omamy? Teraz zachowywał się zupełnie normalnie i grzecznie. Czekał, musiałam się odezwać. Tyle, że nic zwyczajowego nie przychodziło mi do głowy.
– Skąd wiesz, jak mam na imię? – wymamrotałam z trudem.
Zaśmiał się cicho, był przy tym taki czarujący.
– Ach, sądzę, że wszyscy tu wiedzą, jak masz na imię. Całe miasteczko żyło twoim przyjazdem.
Skrzywiłam się. Podejrzewałam, że tak było.
– Nie o to mi chodziło – drążyłam uporczywie. – Skąd wiedziałeś, że powinieneś powiedzieć „Bella”?
Coś mu się nie zgadzało.
– Wolisz Isabellę?
– Nie, Bellę – powiedziałam – ale myślałam, że Charlie, to znaczy mój tata, nazywa mnie za moimi plecami Isabellą. Nikt inny w szkole nic użył tego zdrobnienia, witając się ze mną. – Czułam, że robię z siebie kompletną idiotkę.
– Ach tak. – Nie podjął tematu. Zmieszana odwróciłam głowę. Na szczęście w tej samej chwili pan Banner postanowił rozpocząć lekcję i musiałam skoncentrować się na jego instrukcjach. Preparaty w pudełkach przedstawiały różne fazy mitozy komórek z czubka korzenia cebuli, ale nie były ułożone po kolei. Pracując w parach, mieliśmy ustalić właściwą kolejność i odpowiednio oznaczyć wszystkie szkiełka. Nie mogliśmy korzystać z podręczników. Za dwadzieścia minut nauczyciel miał zrobić rundkę i sprawdzić, komu się udało.
– Do dzieła – zakomenderował.
– Jak sądzisz, partnerko – zapytał Edward – panie przodem? – Podniosłam wzrok i zobaczyłam, że uśmiecha się zawadiacko. Był taki piękny, że zaniemówiłam z wrażenia i znów wyszłam na idiotkę.
– Albo może ja zacznę, jeśli nie masz nic przeciwko. – Przestał się uśmiechać. Niechybnie zastanawiał się, czy aby nie jestem opóźniona umysłowo.
– Już się biorę do roboty – odparłam, rumieniąc się.
Trochę się popisywałam, ale tylko odrobinkę. Przerabiałam już to w Phoenix i wiedziałam, czego szukać. Umieściłam pierwsze szkiełko we właściwym miejscu, nastawiłam czterdziestokrotne powiększenie i zerknęłam w okular.
– To profaza – oświadczyłam z przekonaniem.
– Pozwolisz, że zajrzę? – spytał, gdy przymierzałam się do zmienienia szkiełka. By mnie powstrzymać, położył swoją dłoń na mojej. Jego palce były lodowate, jakby przed lekcją trzymał je w śnieżnej zaspie. Ale to nie, dlatego odskoczyłam, cofając rękę. Kiedy mnie dotknął, przeszła jakaś iskra, poczułam się tak, jakby poraził mnie prądem.
– Przepraszam – bąknął, zostawił mnie w spokoju i sięgnął po mikroskop. Nadal, nieco rozdygotana, przyglądałam się, jak bada próbkę. Zajęło mu to jeszcze mniej czasu niż mnie.
– Profaza – zgodził się, wpisując to słowo w pierwszą rubrykę naszego arkusza. Zgrabnym ruchem wymienił szkiełko na następne i przyjrzał mu się pobieżnie.
– Anafaza – mruknął pod nosem, wypełniając kolejną rubrykę.
– Pozwolisz? – Starałam się przybrać obojętny ton.
Uśmiechnął się z wyższością i przesunął mikroskop w moją stronę.
Z ochotą przypięłam się do okularu, ale spotkało mnie rozczarowanie. Skurczybyk miał rację.
– Preparat numer trzy? – Nie patrząc na Edwarda, wyciągnęłam rękę.
Podał mi go z wielką ostrożnością. Wydawało się, że nie chce za nic drugi raz popełnić tego samego błędu i dotknąć mojej skóry. Ambitnie ledwo zerknęłam na komórki.
– Interfaza. – Podałam mu mikroskop, zanim o niego poprosił.
Rzucił okiem na próbkę i zapisał nazwę fazy. Mogłam sama to zrobić, ale onieśmielał mnie jego niezwykle schludny i elegancki charakter pisma. Nie chciałam oszpecić arkusza swoimi kulfonami.
Skończyliśmy z dużą przewagą nad pozostałymi. Widziałam, że Mikę i jego partnerka, niezdecydowani, porównywali bez końca dwa preparaty, a inna para trzyma pod stołem otwarty podręcznik.
W rezultacie nie miałam nic do roboty poza pilnowaniem się, żeby nie zerkać na sąsiada. Nic z tego. Okazało się, że znów się we mnie wpatruje, z tą samą niewytłumaczalną frustracją w oczach, co w stołówce. Nagle zorientowałam się, jaka to zmiana zaszła w wyglądzie całej piątki.
– Nosisz szkła kontaktowe? – spytałam bez zastanowienia. Odniosłam wrażenie, że to niespodziewane pytanie zbiło go z tropu.
– Nie.
– Ach – zmieszałam się. – Nic takiego. Wydawało mi się, że miałeś jakieś takie inne oczy.
Wzruszył tylko ramionami. Przestałam patrzeć w jego stronę. Coś się nie zgadzało. Mogłabym przysiąc, że w zeszłym tygodniu, kiedy wpatrywał się we mnie z wściekłością, były ciemne. Pamiętałam wyraźnie ich matową czerń kontrastującą z jego bladą skórą i kasztanowymi włosami. Dziś miały zupełnie inny kolor: dziwny odcień ochry, ciemniejszy od kajmaku, ale w podobny sposób złocisty. Zachodziłam w głowę, jak to możliwe – chyba, że, z jakichś powodów nie chciał się przyznać, że nosi kontakty. Albo to Forks miało a mnie taki wpływ i po prostu stopniowo traciłam rozum. Zerknęłam pod ławkę. Edward znów ścisnął dłoń w pięść. Pan Banner podszedł do naszego stołu sprawdzić, czemu nie pracujemy. Zauważywszy wypełniony arkusz z odpowiedziami, uspokoił się i ocenił, że są prawidłowe.
– Nie pomyślałeś, Edwardzie, że byłoby grzecznie dać szansę Isabelli? – spytał.
– Belli – poprawił go odruchowo chłopak. – Sama zidentyfikowała trzy na pięć.
Nauczyciel przyjrzał mi się sceptycznie.
– Przerabiałaś to już wcześniej?
– Nie z komórkami cebuli. – Uśmiechnęłam się nieśmiało.
– Na blastulisiei?
– Tak.
Pokiwał głową.
– W Phoenix chodziłaś na biologię dla zaawansowanych?
– Tak.
– Cóż – skwitował po chwili namysłu. – W takim razie dobrze się złożyło, że siedzicie razem. – Odchodząc, wymamrotał coś jeszcze. Powróciłam do gryzmolenia po okładce zeszytu.
– Szkoda, że ze śniegu nic nie zostało, prawda? – spytał Edward. Odniosłam wrażenie, że zmusza się do rozmowy. Paranoja znów dawała mi się we znaki. Zaczęłam się bać, że podsłuchał, jak rozmawiałam z Jessicą przy lunchu, i teraz będzie próbował przekonać mnie do zimowej aury.
– Ja tam się cieszę – odpowiedziałam szczerze, zamiast udawać normalną. Wszystko, dlatego, że nie mogłam się skupić, wciąż gnębiona idiotycznymi podejrzeniami.
– Nie lubisz zimna. – To nie było pytanie.
– Ani wilgoci.
– Musisz się tu męczyć.
– Nawet nie wiesz, jak bardzo.
Dziwne, ale wydal się tym zafascynowany. Jego twarz mnie rozpraszała. Postanowiłam ograniczyć kontakt wzrokowy z rozmówca do absolutnego minimum.
– To, dlaczego tu przyjechałaś?
Nikt wcześniej nie zadał mi tego pytania, a przynajmniej nie tak bezceremonialnie.
– To trochę skomplikowane.