Andrzej Sapkowski
Żmija
Pamięci Jiřki Pilcha,
czeskiego wydawcy
i wielkiego przyjaciela polskich pisarzy
powieść tę poświęcam.
Etot słuczaj stał dawno legiendoj
Na czużoj afganskoj storonie
Żył odin sołdat s lubowju biednoj
Dowierjałsa on odnoj zmieje…
It was no dream; or say a dream it was,
Real are the dreams of Gods, and smoothly pass
Their pleasures in a long immortal dream.
Świt nad Hindukuszem jest jak eksplozja jasności. Nieprzebita czerń nocy blednie tylko na sekundy, potem od razu jasność podpala chmury, zapalają się i płoną oślepiającym ogniem śniegi na szczytach. Nagle ma się wrażenie, jakby gdzieś tam, daleko, za grzbietem górskim, kraterem otwarło się wnętrze ziemi, wzbierając i kipiąc płynną masą wrzącej lawy. Jakby gdzieś tam, daleko, za zębatą linią szczytów, rozpostarł ogniste skrzydła Żar Ptak, zrywający się do lotu w przestworza.
Żar Ptak wzlatuje, jasność ogarnia cały widnokrąg, wzbierający bąbel światła wypełnia niebo nad szczytami, blask z zawrotną szybkością płynie w dół, w dół po pobrużdżonych żlebami ścianach i zboczach. Ściany i zbocza podnóża Hindukuszu, za dnia niezmiennie szaro-buro-popielate, w chwilach świtu szlachetnieją oślepiającym złotem.
W krótkich chwilach świtu, tylko w tych krótkich chwilach, na krótką chwilę Afganistan staje się piękny.
O brzasku, gdy nad Hindukusz wzlatuje Żar Ptak, zbocza gór pokrywa złoto, a Afganistan pięknieje, jest zimno. Tak zimno, że metal akaemu pokrywa się warstewką szronu.
Szronu, który boleśnie klei się do palców.
– Nie spać – przestrzega Lewart, naciągając na zziębnięte uszy kołnierz buszłata, miłego sztucznego misia. – Nie spać tam! Wałun? Nie śpij! Rogozin? Śpisz?
– Czuwam!
– Karajew?
– Czuwam, praporszczyk. Nie śpię. Za zimno, blin[1]…
Paweł Lewart odlepia palce od akaemu, przeciera pokrywę rękawem. Obok, z prawej, wierci się Wałun, dla podkomendnych sierżant Walentin Trofimowicz Charitonow, rozciera ręce, burczy coś pod nosem. Z lewej ziewa Azim Karajew, ksywka Zima. Dalej, za Zimą, w ułożonej z kamieni jednoosobowej fortecy rozpiera się Miszka Rogozin, stuka i zgrzyta dwójnogiem swego RPK, pobrzękuje cynkiem z amunicją.
Robi się jaśniej. Zastawa budzi się do życia, ludzie ruszają się w blokpostach, stękają i klną w wyrytych w kamienistej ziemi okopach, w obłożonych głazami gniazdach posterunków. Skądś z bliska – w zimnym górskim powietrzu czuć wszystko – dolatuje dymkowy zapach, ktoś olał zakaz, nie wytrzymał bez papierosa. Wałun głośno smarcze, wyciera nos, dłubie w kąciku oka, wpatrzony w dół, w wylot wąwozu i jasną wstęgę wypływającej stamtąd, zwijającej się jak wąż strażacki drogi. Lewart wychyla się zza kamieni, patrzy w kierunku przydrożnego KPP, posterunku i bunkra obsadzonego przez „Zielonych”, askerów z rządowej armii afgańskiej. Nic się tam nie dzieje. Nic nawet nie drgnie.
– Śpią pewnie, Azjaci.
– Śpią – godzi się ospale Wałun, sierżant Walentin Trofimowicz Charitonow.
– Nitki tylko patrzeć.
– Tylko patrzeć – ziewa Azim Karajew. – Dzień jak co dzień. Da zdrawstwujet Sowietskij Sojuz… Blin.
Z tyłu, z punktu dowodzenia, podniesione głosy Komwzwoda, dowódca plutonu, starszy lejtnant Kirylenko, ruga któregoś z sierżantów. Sierżant ruga żołnierzy. Zapewne tych, którzy zapalili. Albo zeszli z posterunku, by się odlać.
Lewart podnosi do oczu lornetkę, patrzy na zakręt drogi i wylot wąwozu.
„Nitki”, czyli kolumny, nie ma. Ale tylko jej patrzeć.
Konwój, jak wszystkie inne, idzie znad granicy, z bazy transportowo-przeładunkowej w Hajratonie. Najpierw ma do pokonania osiemdziesiąt kilometrów pustkowi do Mazar-i Szarif, stamtąd górskie serpentyny wiją się aż do Puli-Chumri, bite kilometrów dwieście. Wkrótce za Puli-Chumri zaczyna się przełęcz Salang i tak samo nazwany długi na prawie trzy kilometry tunel, dziurawiący serce Hindukuszu. O tej porze, Lewart spogląda na zegarek, konwój z pewnością przebył już Salang, jest już za południowym wylotem tunelu.
Z miejsca, gdzie zziębnięty Lewart patrzy na drogę, od wylotu wąwozu, który obserwuje, do południowego wylotu Salangu jest około piętnastu kilometrów. Będącą już za tunelem „nitkę” od Bagramu dzieli w tej chwili jeszcze jakieś sześćdziesiąt. Od Kabulu – ponad sto. Najniebezpieczniejszy odcinek trasy. Dlatego ubezpieczany zastawami. Takimi jak ta. Nosząca kodową nazwę: „Newa”.
– Słyszę silniki – ogłasza sierżant Charitonow, ksywka Wałun.
Z pogrążonej w cieniu paszczy wąwozu wyłania się kolumna, wjeżdża na pętlę drogi, prezentując prawe burty jak na defiladzie, maszyny są wyraźnie widoczne na tle osłonecznionego zbocza. Pierwszy jedzie BTR-70, lufa KPWT w wieżyczce maksymalnie podniesiona, zadarta czujnie, węsząca zagrożenie. Za beteerem dwunastokołowy ural, skrzynia ładunkowa zakryta plandeką, jakieś trzydzieści metrowy za nim następny, za nim jeszcze jeden. Dalej tęponosy dziesięciotonowy kamaz, za nim kolejne, dymiące spalinami, świszczące hydrauliką, potężne, dwustukonne, nie jakieś tam zwykłe ciężarówki, nie jakieś byle jakie cywilne gruzowiki, lecz budzące respekt machiny wojny, po brzegi i po granice wytrzymałości osi wyładowane tym, czym wojna się karmi, bez czego wojnie się nie obejść. Za nimi maz, cysterna z paliwem. I jeszcze jeden ural. Zakręcają po serpentynie, defilują, tym razem prezentując zastawie lewe burty, ubłocone mieszaniną pyłu pustyń i śniegów Hindukuszu. Prowadzący beteer jest już sto metrów od KPP i przypłaszczonego do skał posterunku Afgańczyków.
Jest zimno, ale Lewartowi nagle robi się jeszcze zimniej. W uszach czuje nagły ucisk, tętnienie, przechodzące w natrętny owadzi brzęk, jakby pszczół rozgniewanych stukaniem w ul. I nagle wie. Nagle ma pewność. Tak, jak wielokrotnie przedtem, gdy miał pewność.
– Duchy… – szepcze nagle. Wałun odwraca się.
– Że co? Pasza?
– Duchy. Duchy! Duuuuchyyyyyy! Zasadzka! Alaaaarm!
Na drodze nagły rozbłysk, dym, krzyki na zastawie głuszy rwąca uszy eksplozja. Rąbnięty fugasem BTR podskakuje i zlatuje z trasy jak kopnięta dziecięca zabawka. Huk, huk, zbocze za drogą rozkwita dymami, w dół, ku kolumnie, wlokąc smugi jak indiańskie strzały, lecą pociski z granatników. Pierwszy ural dostaje prosto w szoferkę, wybucha, podskakuje i osiada. Dwukrotnie trafiony kamaz momentalnie staje w ogniu, płonie jak pochodnia.
Zastawa budzi się z zaskoczenia, staje do walki. Ze stanowiska dowodzenia łomoce PKM, otwierają ogień kolejne posterunki. Lewart zagryza wargi, naciska spust, akaem szarpie się w dłoniach, kolba tępo łupie w ramię. Obok strzela Zima, łuski sypią się gradem. Strzela z RPK ukryty w swej dziurze Misza Rogozin, pruje długimi seriami. Strzela już cała zastawa, każdy blokpost, każde stanowisko, strzela każda lufa plutonu, strzela wszystko, co zdolne strzelać. Rwane kulami zbocze wąwozu za drogą rozkwita chmurami kurzu. Cel jest jasny i prosty. Przydusić ich do ziemi! Przydusić do ziemi duszmanów z RPG i bazookami, nie pozwolić im bezkarnie walić do kamazów konwoju.
– Ka-pe-pe! – wrzeszczy ostrzegawczo ktoś z tyłu, z położonego wyżej posterunku. – Ka-pe-pe!
Lewart widzi, o co chodzi, w ślad za innymi przenosi ogień na bunkier i posterunek afgańskich askerów. Bo stamtąd nagle też walą RPG i bazooki. Drugi kamaz zamienia się w ognistą kulę, trzeci, z odstrzelonymi kołami, osiada ciężko na podwoziu. Konwój broni się, ujada zamontowany na uralu władimirow, ostrzeliwuje się eskorta. Ostrzeliwuje się niemrawo. I krótko. Serie z afgańskiego posterunku roznoszą ją w strzępy.
1
„Słowniczek afgański”, czyli objaśnienia co trudniejszych skrótów, słów i wyrażeń żargonowych znajdą Państwo na końcu książki (przyp. wyd.).