– Guszczyn – Barmalej skinął na jednego z towarzyszących mu sierżantów – zabierz pacanów. Dwóch przydziel na „Rusłana”, trzech daj na „Gorynycza”. I niech się tam za nich wezmą, a przyłożą się. Trzeba zrobić z nich żołnierzy bojowych, i to szybko.
– Bez obaw – dorzucił, widząc wyraz twarzy Lewarta. – Nie ma u nas diedowszczyny. Ale młodych mus przyuczyć. A trzeba, to i po szyi dać. Inaczej nie przeżyją tu tygodnia.
Sierżant popędził młodzików z uzupełnienia, nie żałując im wrzasków i sołdackiego matu. Barmalej znowu zauważył spojrzenie Lewarta, znowu pokręcił głową.
– Nie ma tu diedowszczyny – powtórzył. – I nie będzie, póki ja tu sprawiam paradę.
Diedowszczyna, jak nazywano terror i sadystyczne praktyki, uprawiane przez stare wojsko, czyli dziadów, wobec czyżyków, żołnierzy młodych, była plagą armii. I przekleństwem dla poborowych. W świetle niezliczonych i powszechnych wręcz wywołanych bestialstwem dziadów samobójstw i dezercji zdumiewało, że dowództwo diedowszczynę tolerowało, patrzyło na nią przez palce, a bywało, że nawet zachęcało do niej. Afganistan i wojenne warunki sytuacji nie zmieniły, w bojowych oddziałach diedowszczyna kwitła w najlepsze, czyże wciąż byli bici i poniżani. Sytuacja zmieniła się w 1982, po wypadku w Kunduzie, w jednym z batalionów 201. MSD. Doprowadzony do ostateczności młody żołnierz wturlał w nocy granat F-1 do namiotu, w którym spali jego dręczyciele. Zabijając na miejscu pięciu podoficerów. Od tamtej pory sytuacja się poprawiła. Nieco.
– Jeśli kadra dowódcza pozwoli – skinął na nich Barmalej – objaśnię, na czym tu siedzimy i czym służba obdarzyła. Pozwólcie na en-pe.
Widziany z punktu obserwacyjnego teren przywodził na myśl podkowę, od północy i wschodu ograniczoną stromym i skalistym zboczem gór, od południa otwartą na wijącą się serpentynami drogę. Między drogą a górami biegł ciąg płaskich garbów. Na jednym z nich, najbliższym drogi, niższym od pozostałych i bardziej płaskim, lokowała się zastawa.
– Ta droga – wskazał Barmalej – jest dla naszych ważna, albowiem łączy Kabul i Bagram z Dżalalabadem. I z Asadabadem w prowincji Kunar. A w tym kraju tak się składa, że to, co ważne dla naszych, jest ważne dla mudżahedów. Z tych samych powodów, tyle że odwrotnych. Dlatego wzdłuż drogi umieszczono KPP i zastawy, w tym i naszą. Noszącą kodową nazwę „Sołowiej”.
– Tu, gdzie się znajdujemy, jest „Muromiec”, punkt dowodzenia zastawy. Skrzydło prawe, po wschodniej stronie, najbliżej drogi i ka-pe-pe, to blokpost „Rusłan”, placówką dowodzi obecny tu starszyna Jakor. Poznajcie się.
– Awierbach, Jakow Lwowicz. – Uniesioną do daszka kepki dłonią pozdrowił Lewarta niewysoki i ogorzały starszyna. Wyglądał zupełnie jak Ludwig van Beethoven, gdyby kompozytora ostrzyc na jeża i odziać w spłowiałą pieszczankę.
– Zachodni blokpost – wskazał Barmalej – ten najbliżej urwiska, na wprost wylotu wąwozu, to „Gorynycz”. Gospodarstwo Szypa, praporszczyka Nikity Szypaczowa. Gdzie jest Nikita, Zacharycz?
– Pijany w srań – zamrugał podkrążonymi oczami zagadnięty sierżant. – Od wczoraj. Przecie dembel.
– No jasne – kiwnął głową Barmalej. – Zapomniałem. Szyp z trzema innymi idzie do cywila. Taka rzeczy kolej. Wy przybywacie, oni odchodzą. A że zmiany spodziewali się już przedwczoraj, od trzech dni piją. Tak ty, prapor Lewart, przyjrzyj się blokpostowi „Gorynycz”. Bo jako że tam stanowisko dowódcy już w praktyce wakuje, od zaraz ty tam będziesz gospodarzył. Z pomocą sierżanta Żygunowa. Obaj jesteście zaprawieni bojowcy, widać na pierwszy rzut oka, nawet pytać nie warto. Dacie więc sobie radę śpiewająco. A młodszy sierżant… Jak godność?
– Stanisławski, Oleg Jewgieniewicz.
– Młodszy i całkiem zielony sierżant Stanisławski zostaje z wami. Nie będę was rozdzielał, bo niezwykle malowniczo komponujecie się jako komplet. Pozwólcie, jeśli łaska, do kajutkompanii. Zacharycz, została u dembeli jakaś wódka?
– Najwyżej kiszmiszówka – wzruszył ramionami sierżant. – Albo braha.
– Panowie pozwolą. – Łomonosow zdjął er-de, sięgnął doń. – Mam tu coś. Suwenir z Aszchabadu.
Na widok pół litra moskowskoj oczy Barmaleja i Jakora rozbłysły, a Zacharycz oblizał się. Szybko znalazły się kubki. Nalano, wypito, powąchano skórkę chleba, westchnięto. A Lewart uznał, że czas na pytanie o znaczeniu egzystencjalnym.
– Powiedzcie – uniósł wzrok – jak tu jest?
Barmalej parsknął.
– Jak tu jest, pytasz? Powiedz mu, Jakor, jak tu jest.
– Z lewa chujnia – wyjaśnił Jakow Lwowicz Awierbach. – Z prawa chujnia. A pośrodku pizdiec.
Jak w porządnym scenariuszu filmowym, już pierwsza noc na „Sołowieju” dostarczyła atrakcji i dowiodła, że zastawa jest potrzebna, że ulokowano ją faktycznie tam, gdzie się ją ulokować powinno, słowem, że ma pełną i zasłużoną raison d’etre.
Parę minut po północy od strony położonego za drogą wąwozu błysnęło, huknęło, zagrzmiało, a noc wypełnił upiorny chichot stalowych prefabrykowanych odłamków z min OZM, z powodu tego chichotu właśnie nazywanych „wiedźmami”. Z „Muromca” zaszczekał PKM, fastrygując ciemność świetlistym ściegiem bezeteszek. W wytyczony przez bezeteszki cel wgryzł się z łomotem utios, a czarne niebo zapłonęło flarami.
– Nie strzelać. – Lewart ściągnął cugle podnieconym nowicjuszom. – Spokojnie. To nie na naszym dozorze. Wprost patrzeć, nie w bok. I czekać rozkazu.
Utios znowu zachłysnął się łomotem długiej serii. A potem zapadła cisza. Flary opadały, sypiąc iskrami. Lewart rzucił okiem na stojącego najbliżej szczeniaka z uzupełnienia, kurczowo ściskającego AKM i podrygującego dziwnie. Uważniejsze spojrzenie ujawniło powód: pod młodzikiem trzęsły się i spazmatycznie dygotały kolana. Nim flara zgasła, Lewart zobaczył łzy na jego twarzy. Płakał ze wstydu, nie będąc w stanie opanować dygotu.
– To nic – powiedział cicho. – To zaraz przejdzie.
Zdarzenie w sposób najlepszy z możliwych zilustrowało wskazówki, których Barmalej udzielił mu z wieczoru. Gdy już przeszedł z nim na ty.
– Widzisz, Paszka, ten wąwóz za drogą? Nazywa się Zarghun. I ten drugi, po tej stronie drogi, na wprost twego blokpostu? To Dawri Dżar. Z wąwozu do wąwozu biegnie duszmańska ścieżka, szlak, którym ci z kiszłaku Deh-e Szahab chodzą do kiszłaku Sara Kot. Nieraz wcale nie po to, by na nas uderzyć, zwyczajnie wędrują z kiszłaku do kiszłaku, bywa, że w celach zupełnie niewojennych. Ale bywa i inaczej. Bywa, że to transporty broni, idące z Pakistanu przez Przełęcz Chajberską i Kunar, przeznaczone dla silnych band w Dawlat-Szah i dalej, w Nuristanie i Dolinie Pandższiru. Oba wyloty wąwozów są zaminowane, mamy tam raztiażki, „wiedźmy” i pe-em-enki. Duchy o tym wiedzą, więc zwykle pędzą przed sobą barany, a jak barany wylecą na raztiażkach, usiłują przedrzeć się z wąwozu do wąwozu. A my ich wtedy ździebko kropimy. Ot, tak, żeby z wprawy nie wyjść. W sumie nie ma się czym przejmować.
W sumie racja, pomyślał Lewart, patrząc na opadające flary. Nie ma się czym przejmować. Do świtu pięć godzin.
– Idź spać, Łomonosow. Ja zostanę na stanowisku.
Łomonosow ani myślał odchodzić. Stał i patrzył na niego dziwnie.
– Wiedziałeś – stwierdził wreszcie. – Tam, wtedy, w kolumnie.
– Co w kolumnie?
– Wiedziałeś o zasadzce. Przeczułeś ją. Intuicyjnie.
– Doświadczenie – odparł zimno, odwracając głowę. – Po paru miesiącach w Afganie czuje się przez skórę…