– Tego się właśnie najbardziej obawiam.
Barmalej, Jakor i pozostali weterani „Sołowieja” zapewniali, że nocne alarmy i kanonady to rzecz wcale nie tak częsta i nigdy nie zdarzająca się dwie noce pod rząd. Wbrew zapewnieniom drugą noc na zastawie, podobnie jak pierwszą, zakłуciły eksplozje min, tym razem z wąwozu Dawri Dżar, tego bliższego „Gorynycza”, na dozorze Lewarta. Lewart wydarzenie przeczuł. Już z wieczora rozkazał Wasi Żygunowowi siąść za PKM, gdy się zaczęło, Wasia był zwarty i gotowy, rąbnął po eksplozjach długimi seriami, traserami wskazując cel reszcie. Tym razem mudżahedini odpowiedzieli ogniem, kule zaśpiewały koło uszu, a błyski w ciemności zdradziły strzelcуw, niektуrych dużo bliżej pozycji, niż należałoby oczekiwać. Lewart wydał więc rozkaz i w blasku opadających flar blokpost „Gorynycz” zaprażył ze wszystkich luf. „Gorynycza” wspomуgł seriami utios z „Muromca”, reszta zastawy w bуj nie wstąpiła.
– Przerwij ogień!
– Jest przerwij! – wyskandował najbliższy żołnierz. Lewart spostrzegł, że to ten, ktуry wczoraj trząsł się ze strachu i płakał ze wstydu. Dziś już wstydzić się nie musiał.
Flary opadały, zalewając przedpole upiornym trupim blaskiem. Śmierdziało kordytem.
Walera, patrząc na Lewarta, przestąpił z nogi na nogę. Miast w regulaminowe kierzowe sapogi obuty był w sportowe podróbki adidasów wytwarzane w mieście Kimry, w obwodzie twerskim. W warunkach afgańskich kimry sprawdzały się nadzwyczajnie i cieszyły ogromnym popytem.
– Że co? – przystawił dłoń do ucha, niby że nie dosłyszy. – Iść? Dokąd niby?
– Na przedpole – powtórzył cierpliwie Lewart, miast z miejsca obrzucić jefrejtora matem. Poranek był wyjątkowo piękny, słoneczny, nie chciał kazić go awanturą.
– A na jakiego… kija? – nie rezygnował Walera. – Znaczy, tak powiedzieć, po jaką cholerę? Po co tam łazić? Towarzyszu praporszczyk?
– Za pięć minut – Lewart leniwym ruchem uniósł przegub z zegarkiem – gotowość. Nie będę powtarzał.
Walera, kalkulując, że lepiej wyjdzie na udawaniu posłusznego, przybrał pokornie niewinną minę. Wypisz wymaluj kot, który nasrał za telewizorem.
– Jest za pięć minut!
I stawił się punktualnie, w lifcziku na piersi i z kałasznikowem. Razem z żołnierzem uzbrojonym w dragunowa.
– Kozlewicz – wyjaśnił, uśmiechając się knajacko i pociągając nosem – jest dobry z eswedeszki. Jak już tam iść, to lepiej ze snajperem. E? Praporszczyk?
– Słusznie. – Lewart kiwnął krótko, wziął na pas swój świeżo wyfasowany krótki AKS-74U kalibru 5,45, przez wojsko pieszczotliwie zwany ksiuszą. – Idziemy. Ruszaj przodem, jefrejtor. Łomonosow, nie wyrywaj się. Trzymaj się blisko mnie.
Przeszli przez zalegające przedpole głazowisko. Walera wyprzedził ich, w swoich kimrach lekki i skoczny jak kozica. Zaczekał, wskazał przed siebie, na lewo i na prawo.
– Uważać – ostrzegł. – Putanki. Tam i tam. Musimy przejść pomiędzy.
Szli, ostrożnie stawiając nogi. MZP, zapory mało widoczne, materace ze sprężynujących stalowych drutów, nazywane przez wojsko putankami, były faktycznie diablo trudne do zauważenia, przypominały dywany jakichś mchów czy porostów. Wdepnąć w em-ze-pe oznaczało wplątać się i ugrzęznąć na amen, bez pomocy kolegów, nożyc do drutu i kombinerek wyswobodzić się z tego cholerstwa nie dało. W putance grzęzło wszystko: ludzie, zwierzęta, pojazdy, nawet czołgi.
– A nu, Kozlewicz… – Walera zatrzymał się, przyklęknął. – Kuknij no w ten twój teleskop.
Kozlewicz przyłożył kolbę SWD do ramienia, zbliżył oko do celownika optycznego, wymierzył w stronę wąwozu Dawri Dżar, potem za drogę, w stronę wąwozu Zarghun. Lewart wiedział, że snajper pochodził z Wilna, mieszkał w Moskwie, nazywał się Edwardas Kozlauskas, a ksywkę zawdzięczał jednemu z bohaterów książki Ilfa i Pietrowa.
– Nic – oznajmił. – Ni widu, ni słychu, ni duchu.
– I bardzo dobrze – ocenił Walera. – Możemy iść. Uwaga! Pod nogi patrzeć!
– Miny? – spytał zdyszany już nieco Łomonosow. – Tak blisko? Myślałem, że pole jest dalej…
– W tym kraju – uciął Walera – miny wędrują. Taki mają paskudny zwyczaj. Raz są tu, raz są tam. A najczęściej tam, gdzie się ich nie spodziewasz. No i jak, komandir? Wystarczy spaceru?
– Powiem, kiedy wystarczy. Prowadź, jefrejtor.
Szli. Kozlewicz co jakiś czas lornetował wąwóz i zbocza. Walera rozglądał się, wypatrywał czegoś. Węszył.
– Jedzie trotylem, czujecie?
Skręcił między głazy, po chwili wrócił.
– Jednego brudasa mniej – zarechotał, demonstrując im znaleziony sandał. – Bandzior wyleciał na wdowie.
– To tylko sandał – zauważył Łomonosow. – Może ktoś go zgubił?
– Stopa też tam była, urwana wyżej kostki. Nie przyniosłem, bo obrzydliwy jestem. I krwi sporo na kamieniach widziałem. Mógł być więcej niż jeden, ciężko zgadnąć. Duchy swoich zabitych zabierają… A tam… Widzicie? Krew, strzęp czałmy albo czapana! Ha, mówiłem, czarna wdowa!
Czarnymi wdowami, jak wiedział Lewart, żołnierze nazywali miny PMN. Kontakt z miną PMN miewał bowiem skutek równie fatalny, co kontakt z osławionym pająkiem.
– Psiakrew! – wrzasnął nagle Walera. – Wykopali! Suki pogańskie, cholera na nich!
– Co jest?
– Wybrali miny – wskazał Walera, czerwony ze złości. – O, tu, tam i tam, widzicie dołki? To nie po wybuchu. Wykopali. Wygrzebali jak ziemniaki, ile zdołali, nim któraś wybuchła. Po to wczoraj nocą tu przyleźli. Wybrali i teraz ustawią gdzie indziej, swołocze. Na naszych, ma się rozumieć. Wracajmy, komandir.
– Wrócimy, gdy wydam rozkaz. Co tam jest?
– Tam? – Walera odsunął panamę na tył głowy. – Żleb. Parów, tak powiedzieć. Wąski, długi, ale ślepy. Prowadząca donikąd dziura w skale. Duchy tamtędy nie chodzą. Nikt tam nie chodzi.
– A my jednak zajrzymy. – Lewart zimnym spojrzeniem zdusił opozycję w zarodku. – Sprawdzimy ten parów.
– Lejtecha Bogdaszkin – zmrużył oczy Walera, nie myśląc rezygnować – też łaził, gdzie nie trzeba. Sprawdzał, tak powiedzieć, czego nie trzeba. I źle skończył. Ciekawe, praporszczyk, jaka tobie dola pisana.
– Ruszaj przodem, Biełych.
– Takie łażenie – Walera ruszył, ale ględzić nie przestał – kijowo się może skończyć. Kulkę dostać, rzecz żołnierska. Ale mina, ta nogę urywa i jajca… Bez nogi kijowo, a bez jaj… Tfu, tfu.
Lewart nie podjął dyskusji, demonstracyjnie olewał ględzenie. Walera widział to.
– A żywcem dać się duchom złapać, Hospodi… Bandziory kindżałami odkroją z ciebie wszystko, co miękkie, co się da odkroić. Kroją po trochu, bydlaki, powolutku, co odkroją, to do wiadra wrzucają. Ty, prapor, w Afganie od dawna, toś pewnie nieraz po kiszłakach takie wiadra widywał. I nie drejfisz? No, no… A oto i parów.
Jar w samej rzeczy był dość wąski, w ciasnym przesmyku między skałami z trudem mieściło się dwóch ramię w ramię. Pionowe ściany zdawały się schodzić w górze, rozdzielone cieniutką jasną kreską nieba. Dalej uskok łagodniał nieco, błękit robił się widoczniejszy, było jaśniej. Dno zalegał piarg, usypisko głazów, zwietrzałych kamieni i chrzęszczącego pod butami żwiru.
Łomonosow spostrzegł coś w usypisku, zrobił krok, pochylił się. I natychmiast odskoczył, przerażony.
– Wąż!
– Kobra! – wrzasnął Walera. – Uwaga! Kobra!
Lewart faktycznie dostrzegł ruch wśród kamieni. Coś się tam zażółciło, zazłociło. I wężowo zwinęło, oddalając się od nich szybko.
– Cofnąć się! – Walera wyszarpnął z kieszeni lifczika zaczepny RGN. – Cofnąć się i kryć!