Chwycił za zawleczkę granatu, ale nie zdążył jej wyciągnąć. Lewart capnął go za pięść. W tym samym momencie, w którym Łomonosow ostrzegawczo uniósł rękę.
– To nie jest kobra – powiedział. – To wąż z pewnością niejadowity. Niegroźny.
– Żmija jest żmija! – Walera mocował się z Lewartem. – Nienawidzę żmij! Pierdolnę ją, zanim ucieknie! Puść, prapor!
– Schowaj granat.
Wąż nie uciekł. Oddaliwszy się od nich jakieś dziesięć kroków zatrzymał się. Zwinął. I uniósł głowę.
Lewart westchnął mimowolnie, widząc płaski łeb, segmentowane podgardle, szybko wysuwający się rozwidlony język. I oczy. Złote. Z czarną pionową źrenicą.
Postąpił krok. Żmija wyżej uniosła przednią część ciała, syknęła przeszywająco. Złotawożółte łuski zalśniły w słońcu.
– Łomonosow?
– Tak?
– Jesteś pewien, że to nie kobra? Ani nic jadowitego? Ty przecież jesteś botanik. Nie herpetolog.
– Wiem o wężach dostatecznie dużo. To nie jest kobra.
– Co to więc jest?
– Nie wiem. Chyba połoz… Z rodziny połozowatych.
Połoz z rodziny połozowatych nadal nie myślał uciekać. Kołysał się lekko, wpatrzony w Lewarta nieruchomym spojrzeniem złotych ślepi. Lewart wzdrygnął się. Potem, nie odrywając wzroku od oczu węża, zrobił krok do tyłu. Potknął się. Łomonosow podtrzymał go. Zadygotał, jakby oblano go wodą. Potrząsnął głową, by uwolnić się od natrętnego brzęku w uszach.
– Idziemy – wykrztusił. – Wracamy na pozycję.
– Zostawiając żmiję przy życiu – skomentował z przekąsem Walera, poprawiając akaem na pasie. – Jeśli ty, prapor, taki dla szkodników i robactwa litościwy, tak co ty w Afganie robisz?
Lewart nie odpowiedział. Głos Walery nie docierał do niego. Zagłuszany przez myśli.
Noc minęła spokojnie. Ale nie dla Lewarta, który oka nie zmrużył do zorzy. Nie mógł zasnąć. Prześladował go obraz złotej żmii, martwe spojrzenie jej złotych oczu. Rano poszedł do żlebu. Sam.
Był więcej niż pewien, że jej nie zobaczy, wciąż było zimno, słońce wisiało nisko nad górami, przyćmione mętną poranną mgłą. Gady, zapewniał sam siebie, są zimnokrwiste, nie znoszą chłodu, chłód ogranicza ich aktywność, kryją się przed nim. Żmija – nie mógł przestać nazywać tak węża w myślach – z pewnością gdzieś się ukryła. Może nawet w ogóle uciekła z wąwozu?
Żmija nie ukryła się ani nie uciekła. Wręcz przeciwnie, wyglądało, jakby na niego czekała. Zwinięta w kłębek na płaskim głazie powitała go uniesieniem głowy i sykiem. I spojrzeniem, które przyprawiło go o dreszcz.
Żmija patrzyła na niego, zastygła w bezruchu. Jej złotawe łuski połyskiwały w słońcu.
Lewart też patrzył.
W uszach słyszał natrętne brzęczenie, jakby pszczół rozgniewanych stukaniem w ul.
Połoz zachowuje się nienaturalnie, zgodził się Łomonosow. Słuchając opowieści o samotnej eskapadzie do parowu, botanik przyglądał się Lewartowi dziwnie i znacząco, ale nie komentował. Wypowiedział się dopiero zapytany wprost o opinię. Gad, zaryzykował hipotezę, może być chory. Albo bardzo głodny. Albo i jedno, i drugie, bo choroba może uniemożliwiać polowanie na zdobycz. A w okolicy, zauważył, nie ma nic żywego. Ani jaszczurki nie uświadczy, ani suslika, ani myszy nawet. Wąż, uznał, musi być wygłodzony.
– Może go dokarmić? – zainteresował się Lewart. – Dać mu coś? Zanieść i rzucić?
Łomonosow spojrzał mu w oczy. Minę miał dziwną.
– Ty poważnie?
– Bo co?
– Wpływ wojny, ani chybi wpływ wojny. Długa izolacja od normalności, od normalnego życia. Podświadome poszukiwanie surogatu… – Co ty pieprzysz? – Nic. Chodź, załatwimy aprowizację dla twego węża.
Kierowca Karter, choć typowy brat łata, nie powiadał się nikomu ani z nazwiska, ani z imienia i otczestwa. Pochodził jakoby skądś spod Woroneża. Posługiwał się wyjątkowo plugawym słownictwem. Nie uznawał wojskowej dyscypliny. Zawsze nosił ciemne okulary, szkaradne plastiki w kolorze lila róż, import z Polski. Dwa przednie zęby miał złote, miałby więcej, ale wybił je o kierownicę, gdy jego GAZ-66 najechał na minę pod Baraki Barak. Na „Sołowieju” bywał zwykle raz w tygodniu, czasami częściej, po drodze, gdy wypadł mu kurs do Dżalalabadu. Dostarczał amunicję i zaopatrzenie. Dostarczał też wszystko, co u niego zamówiono. Miał dojścia po składach celnych i magazynach Wojentorgu, miał kontakty z przemytnikami; wespół ze zgraną paczką kilku innych szoferaków monopolizował spekulacyjny biznes w dolinie rzeki Kabul, w prowincjach Laghman i Nangarhar. Czego tylko byś zapragnął – japońskiego śpiwora, papieru toaletowego, ciepłych skarpet, „Playboya”, talii kart z gołymi babami, papierosów „Zołotoje runo”, szwajcarskiego scyzoryka, sardynek, czekolady, wódki czy heroiny – Karter był gotów dostarczyć. Za zbójecką cenę, ma się rozumieć.
Lewart i Łomonosow odwiedzili Kartera, gdy ów po rozdystrybuowaniu dóbr wśród klientów sposobił się do odjazdu, dokonując przeglądu stanu opon swej poobijanej „szyszygi”. Na ich widok uśmiechnął się, śląc we wsze strony rozbłyski złotych zębów. Cel wizyty odgadł z miejsca.
– Czego trzeba? Czegoż to panowie kadra zapragnęli? Mówcie, dostarczę. Dogadamy się…
– Potrzebny mi szczur – uciął Lewart.
Uśmiech Kartera znikł. W okamgnieniu. Tak, jak znika banknot studolarowy położony na biurku urzędnika w biurze paszportowym.
– Żartujecie?
– Nie. Potrzebny mi szczur.
– Jaki, nachuj, szczur?
– Szczur – wtrącił się spokojnie Łomonosow. – Rattus norvegicus. Z pewnością świetnie ci znany. Jeśli nie z naukowej nazwy, to z postaci. Gdy budzisz się rano, w twoich rodzinnych stronach, to jest pierwsze, co widzisz, gdy tylko przetrzesz oczy. Siedzi na kuchennym stole obok pustej flaszki i resztek kolacji, rusza wąsami, pociera łapkami uszy, szczerzy ząbki i wybałusza małe czarne ślepka. To jest właśnie szczur.
Karter wybałuszył ślepka. Potem poczerwieniał silnie.
– Czegooo? – rozdarł się. – Czegooooo? Jaaaak? Ty mnie… Ty do mnie… Aaa, inteligent jebany! Aaa, znalazł się! A paszoł ty w pizdu nachuj! Razem z twoim szczurem! Walcie się! Poszli nachuj! Obydwaj! Żopojeby!
– Spokojnie, pomału. – Lewart powstrzymał Łomonosowa. – Powściągnij no się, towarzyszu kierowco. Dostarczasz na zamówienie, sam mówiłeś, wszystko, czego panowie kadra zapragną. Pan kadra zapragnął szczura. Towar jest towar. Rzuć no okiem. Ładna sztuczka, co? I markowa.
Na widok lotniczych okularów przeciwsłonecznych o szkłach w kolorze ciemnego bursztynu Karter oblizał wargi i odruchowo zacisnął dłonie.
– Oryginały? Nie podróby?
– Napisane jest: Polaroid. Czytać umiesz?
– I dostanę je za szczura?
– Chybaś, bracie, jeszcze nie wytrzeźwiał – znowu wtrącił się Łomonosow. – Dostarczysz dziesięć szczurów. Po dwa tygodniowo. Okularki otrzymasz po zrealizowaniu pierwszych dwóch dostaw. Pasuje?
– Przymierzyć można?
– Można.
Karter włożył polaroidy na nos, długo przyglądał się swemu odbiciu w bocznym lusterku ciężarówki. Pod rożnymi kątami. A uśmiech, zrazu ostrożnie krzywawy, zagościł wreszcie na jego licach na dobre i na całego. Pełnym szczerbatym złotem.
– Te szczury – spytał – to jakiej mają być maści?
Karter udowodnił i potwierdził swą reputację; pierwszego szczura, burą paskudę, dostarczył już po dwóch dniach i zapewnił, że ma dojście do następnych. Ale jeśli szofer spekulant wykazał się i nie zawiódł, to żmija zaskoczyła i – co tu dużo gadać – rozczarowała Lewarta. Gdy zjawił się w parowie z niesionym za ogon szczurem, w ogóle się nie pokazała, choć czekał dobrą godzinę. Położywszy gryzonia na płaskim kamieniu, odszedł, usiłując sam siebie przekonać, że to normalne i naturalne, że wąż z parowu to nie hodowlany eksponat z terrarium i że nie ma co oczekiwać, że będzie po pożywienie wypełzał i jadł z ręki. Że w ogóle nie wiadomo, czy zechce choćby tknąć przesyconą ludzkim zapachem padlinę. Przekonywanie udało mu się, ale na długo go nie wystarczyło. Po południu nie wytrzymał i poszedł, by sprawdzić. I – co tu ukrywać – widok gryzonia nieruszonego, leżącego tam, gdzie go zostawił, napełnił go rozgoryczeniem i zupełnie irracjonalną złością.