Выбрать главу

– Jasne. Autosugestia. I literatura. Ty kto jesteś, literaturoznawca? Czy przyrodnik? Do tego niegdysiejszy?

– Jako niegdysiejszy przyrodnik – Łomonosow nie przejął się drwiną – mogę ci odpowiedzieć tylko w jeden sposób: nauka nie potwierdza żadnych zdolności hipnotycznych u węży. To legenda, u źródła której legł zarówno mit o Meduzie, jak i zapewne zaobserwowany fakt zamierania ofiary węża w bezruchu. A to nie żadna hipnoza, lecz mechanizm obronny. Zagrożone zwierzę nieruchomieje, bo instynkt uczy je, że drapieżnik reaguje na ruch, atakuje poruszające się obiekty. W przypadku węża instynkt zresztą ofiarę zawodzi, bo u węży narząd Jacobsona…

– Dziękuję. Wystarczy.

– Ja otóż myślę…

– Wystarczy, powiedziałem.

* * *

Żmija leżała na płaskim głazie, dokładnie tam, gdzie się jej spodziewał. Na jego widok uniosła głowę. Wyglądało to tak, jak gdyby czekała na niego. By go powitać, jak tylko wkroczy do jaru. I teraz witała go, wpatrzona weń swym złotym zamarłym spojrzeniem.

Ostrożnie położył AKS na żwirze. Podszedł. Uklęknął. Spojrzał żmii prosto w oczy, czyniąc to bez lęku, chętnie wręcz. Wiedział, czego oczekiwać, co go spotka, wiedział to, zanim jeszcze zatętniło mu w uszach, zanim rozbrzmiał w nich szum i brzęczenie tysiąca pszczół. Zanim w oczach, zmroczonych na moment, rozbłysły fajerwerki wizji, zanim zaskrzyły się miriadem kalejdoskopowych, bezładnych migawek.

Wiedział, co go czeka. I nie lękał się.

Bo czyż hipnotyczne majaki, złudy i widziadła mogły przestraszyć radzieckiego chorążego? I to takiego, do którego już od ósmego roku życia przemawiały ożywające ilustracje z książek? Który już jako dziewięciolatek przeczuwał i przewidywał? Wieszczył? Prorokował i wyprorokowywał zdarzenia? Różne zdarzenia? Od zabawnych i trywialnych po brzemienne w skutki i tragiczne?

* * *

Paweł Lewart pamiętał dzień i chwilę swej pierwszej prekognicyjnej wizji. Był w pełni świadom, że nigdy, do końca życia, nie zapomni ani dnia, ani chwili tego zdarzenia. Ani towarzyszących mu okoliczności.

Przeglądał książkę, którą dostał w prezencie na ósme urodziny. Książka była duża; by dać sobie radę z jej stronami, musiał siedzieć na podłodze. Uwielbiał tę książkę, mógł godzinami oglądać ilustracje, przedstawiające kadetów, malców niewiele starszych od niego, w eleganckich paradnych mundurach wyglądających jak prawdziwi mali oficerowie. Zwłaszcza na jeden obrazek mógł patrzeć bez końca. Przedstawiał trębacza, grającego sygnał do apelu. Narysowany był tak pięknie, że niemal słyszało się trąbkę. W rzeczywistości mały Pasza kilka razy słyszał tę trąbkę, ale myślał, że to z ulicy.

O szybę okienną, brzęcząc gniewnie, postukiwała pszczoła, z kuchni dobiegały głosy, niekiedy podniesione. Mama rozmawiała z sąsiadką, ciocią Lizą. Mama użalała się na tatę, który właśnie bardzo spóźniał się z powrotem z pracy, a to niechybnie dlatego, że znowu polazł na wódkę z kolegami. Choć obiecywał, że skończy z piciem. Ciocia Liza, mąż której był kolejarzem i pił na okrągło, uspokajała mamę. Wytrzeźwieje i wróci, twierdziła, oni zawsze wracają, bo gdzie im będzie tak dobrze. Ale przecież obiecywał, podnosiła głos mama. Oni zawsze obiecują, uspokajała ciocia Liza.

I wtedy w uszach Paszy zatętniło, zabrzęczało i zaszumiało. A kadet w książeczce odjął trąbkę od ust. Spojrzał na Paszę Lewarta. Zamrugał, jakby zdziwiony tym, co widzi.

Twój ojciec nie wróci, Paszeńka, powiedział. Kilka godzin temu pod monopolowym przyłączył się do dwóch nieznajomych, szukających trzeciego, zasobnego w pięć lub sześć rubli, których im brakowało do sensownych zakupów. Nabywszy, co i ile trzeba, udali się celem spożycia na Ostrów Dekabrystów, do parku nad Smolenką. Tam nieznajomi, zauważywszy u ojca jeszcze pięć rubli, skórzaną teczkę i zegarek poljot, właśnie teraz, w tej minucie, zabili go. Uderzeniem cegły w skroń. A ciało za niedługą chwilę zaciągną w krzaki nad rzeczką Smolenką. Tam za chwilę znajdzie się twój ojciec, Paszeńka. W krzakach nad Smolenką, tuż przy Smoleńskim Moście.

Pasza gwałtownie zamknął książkę o kadetach. I rozpłakał się. Pobiegł do kuchni, by o wszystkim powiedzieć mamie i cioci Lizie. Kobiety najpierw skrzyczały go strasznie, zagroziły karą za wymysły i fantazje. Ale gdy nie ustawał w płaczu, pobiegły na milicję.

I wszystko, co powiedział kadet trębacz, okazało się prawdą.

Nadmierna pobudliwość, orzekł lekarz, do którego zaprowadzono Paszeńkę po tym, jak przewidział, że starszy brat złamie rękę na obozie pionierskim. Czy zdarzały się w rodzinie przypadki kiły i czy malec pije, chciał wiedzieć drugi, po tym, jak Paszeńka wyprorokował mężowi cioci Lizy, kolejarzowi, że pójdzie siedzieć za kradzież oleju napędowego. Histeria, zdiagnozował trzeci, po kolejnych wizjach Paszeńki, już w klinice Oddziału Psychiatrii Dziecięcej Państwowego Instytutu Psychoneurologii imienia Bechterewa. Schizofrenia paranoidalna, był zdania czwarty, z tego samego Instytutu. Klasyczna parafrenia, zdyskredytował obu poprzedników piąty, z tytułem profesorskim. Ja to wyleczę, obiecał.

Paszeńka wyszedł z kliniki po półrocznym pobycie, w samą porę, by kompletnie nie ogłupieć od psychotropów. Uznano go za wyleczonego, bo zdołał zadowolić profesora, Wikientija Abramowicza Szyłkina, każącego nazywać się wujkiem Kieszą.

Wujek Kiesza był łysy jak kolano, naszał grube okulary, brudnawy biały fartuch i wyświecony krawat w grochy, iście jak Lenin na większości portretów. Po Instytucie, pamiętał Lewart, krążyły złośliwe plotki, datujące krawat wujka Kieszy na czasy NEP-u, rok mniej więcej 1925. W plotki nie uwierzono. Krawat musiał być starszy. Nawet za NEP-u nie produkowano w ZSRR tak dobrych jakościowo i trwałych krawatów.

Pasza zadowolił wujka Kieszę. Nauczył się nie przyznawać do wizji i zaprzeczać, że jakiekolwiek miał. A wszystkie testy wujka Kieszy zdał, bo jakiś głos podpowiadał mu właściwe odpowiedzi i reakcje. Precyzyjnie takie, jakich wujek Kiesza oczekiwał.

W przeddzień wypisania z kliniki miał wizję. W wizji wujek Kiesza umierał na rozległy zawał. Wśród tłumu, podczas świętowania okrągłej rocznicy Dnia Zwycięstwa, dziewiątego maja 1965. Za cztery dni.

Pasza Lewart, wychodząc, nie powiedział mu tego. Nie mógł.

Był przecież wyleczony.

* * *

Kuracja, jakiej Pawła Lewarta poddano w Instytucie Bechterewa, była skuteczna w jednym, ale za to podstawowym aspekcie: dziesięcioletni Paweł gotów był na wszystko, na absolutnie wszystko, byle tylko nie trafić tam ponownie. Udawanie, wypieranie się wizji i przeczuć, jak i kłamstwa odnośnie ich występowania chłopiec uznał za niewystarczające – w końcu na kłamstwach mógł zostać przyłapany, mógł zdradzić się niechcący, mógł poplątać się w zeznaniach na tyle, by wzbudzić podejrzenia. Paweł Lewart zdecydował się sięgnąć do sedna problemu. Postanowił tłumić prekognicyjne wizje na etapie powstawania, zduszać je podczas wypączkowywania i nie pozwalać im się rozwinąć. Wizje anonsowały swoje pojawianie się. Tuż przed tym, nim coś się dziać miało, Paweł czuł krótkotrwały ucisk w uszach, przechodzący w natrętne owadzie brzęczenie, szybko narastające, jakby pszczół rozgniewanych stukaniem w ul. Na tym etapie, wypraktykował chłopiec, prekognicję można było zatrzymać. Poprzez zadanie sobie bólu. Skutkowało silne uszczypnięcie, a jeszcze lepiej ukłucie, mocne, do krwi. Paweł nauczył się zawsze mieć wpięte w ubrania szpilki lub agrafki, a po kieszeniach regularnie nosił pinezki, które w razie zagrożenia wciskał sobie w opuszek palca. Pomagało. Pszczele brzęczenie ustawało, płoszone bólem wizje ulatywały. By pojawiać się coraz rzadziej i rzadziej. Paweł Lewart przestał widzieć przyszłość, odbierał tylko niejasne alarmy, sygnały o tym, że coś się wydarzy. A i te sygnały stawały się coraz rzadsze i rzadsze.