– Jestem żołnierzem – powiedział cicho. – Na dobre i na złe, tak chciał los. Armia to moja ostatnia przystań, nigdzie indziej nie zagrzałem miejsca, nigdzie się nie sprawdziłem, zewsząd mnie wyrzucano. Armia to miejsce, w którym czuję się dobrze, do którego przystaję i pasuję. Teraz jestem chorążym, ale po służbie… tam… Mam szansę na promocję na oficera… Ale nie to jest ważne. Ja muszę tam jechać, Wika. Czuję, że muszę. Wiem, że muszę.
Wzruszyła ramionami, uciekła z wzrokiem. By zaraz spojrzeć mu prosto w oczy.
– Powiedz mi to – zażądała. – Głośno, z podniesioną głową. Oświadcz jasno i jednoznacznie: tak, wierzę i wiem, jestem absolutnie pewien, że wojna, którą mój kraj prowadzi od dwóch lat, nie jest agresją, nie jest wojną niesprawiedliwą, nie jest wojną doktrynerów, wojną ludzi, którzy mój kraj i jego obywateli mają za nic. Oświadcz, patrząc mi w oczy: wierzę, że zamiast przeciw tej wojnie protestować, powinienem jechać tam i wziąć w niej udział.
Starsza para przy stoliku obok przyglądała im się z otwartymi w zdumieniu ustami. Para od stolika dalej w pośpiechu regulowała rachunek i opuszczała lokal. Przez otwarte na moment drzwi kafejki do środka wdarł się ruchliwy i głośny Prospekt Newski.
– I oto znowu przyszło żyć w kraju – powiedziała Wika, wciąż patrząc Lewartowi w oczy – w którym ludzie boją się nie tylko mówić, ale nawet słuchać. W popłochu opuszczają kawiarnię, byle tylko nie słyszeć, nie wiedzieć. Ignorancja to siła, jak u Orwella. Uważasz, że to dobre i normalne, dobrze czujący się w armii żołnierzu? Cóż, wychodzi, że tak właśnie uważasz. Inaczej walczyłbyś z tym. A ty chcesz walczyć za to.
– Ja – powiedział – muszę tam jechać. Do Afganistanu.
Milczała, patrząc w okno. Potrwało długo, nim odwróciła głowę.
– Szkoda, Pawle – powiedziała.
– Pozazdrościć naszym pradziadom – odrzekł nie od razu. – Idących na wojnę żegnano łzą, ikoną i słowem pociechy.
– Co było, nie wróci – odpowiedziała niemal od razu. – Ani czasy pradziadów, ani restauracja „Jar”, ani Aleksander Siergiejewicz Puszkin. A przecież mi żal. Bardzo mi żal, Pawle. Jak słowo pociechy nie zabrzmiało to bynajmniej, wiem. Ale w miejsce łzy i ikony musi ci wystarczyć.
Rzucił się we śnie i rozbudził. Leżał, mrugając, nie do końca pewny, czy to aby wciąż nie sen. Świat, który go otaczał, nie wyglądał zbyt realnie. Mało realny wydał mu się też dobiegający go gwar uliczny.
Bardzo mi żal, powiedziała, wtedy, na Newskim, w kafejce „Fiałka”, przypomniał sobie przez sen w śnie.
Bardzo mi żal.
Mnie też.
– Kocham cię, Wika.
Sen w śnie rozpękł się nagle, rozsypał w kalejdoskopowy wzór. I złożył ponownie. Inaczej.
– Ja też pana kocham, Edwardzie.
– Kocham pana – powtórzyła Charlotte Effingham. – I nie chcę pana stracić. Tam, w tej okropnej barbarzyńskiej Azji… Spoczęły tam kości mojego dziadka… I leżą tam do dziś, gdzieś wśród dzikich gór i pustkowi. W Abberton, na rodzinnym cmentarzu, jest tylko nagrobek. Płyta, która niczego nie skrywa…
To prawda, pomyślał podporucznik Edward Drummond. To prawda, jej dziad, Reginald Effingham, poległ w Afganistanie. W styczniu 1842, w rzezi pod Gandamakiem, na drodze do Dżalalabadu, podczas owego koszmarnego odwrotu z Kabulu. Major Reginald Effingham z 44. Pieszego Regimentu z Essex.
– A teraz pan… – Charlotte Effingham szeroko otwarła załzawione oczy. – Nie chcę, boję się nawet myśleć o tym… Że może pan również… Proszę, Edwardzie, niech pan nie jedzie.
– Jestem żołnierzem, Miss Effingham. Mam obowiązki. Wobec królowej i ojczyzny.
Milczała, patrząc w okno, na zatłoczoną i ruchliwą Oxford Street. Potrwało długo, nim odwróciła głowę.
– Od dnia zaręczyn ma pan obowiązki również wobec mnie, poruczniku Drummond.
– Pani nie rozumie. Ja muszę.
– Rozumiem – odpowiedziała. – I bardzo mi żal.
Rzucił się we śnie i rozbudził. Leżał, nie do końca pewny, czy to aby wciąż nie sen. Świat, który go otaczał, nie wyglądał na zanadto realny. Ale był realny. Realny jak buszłat i jego sztucznofutrzany kołnierz, jak sztywny drelich maskchałata. Jak zimny AKS pod dłonią. Jak chrapanie żołnierzy w dotach i ziemiankach.
Jak afgański księżyc na gwiaździstym niebie, dziwacznie i nienaturalnie poziomy sierp, wąski i ostry jak klinga jataganu.
Jak wpatrzone w niego złote oczy z pionową źrenicą.
– Szkoda, Pawle. Bardzo mi żal.
– Kocham cię.
Zasnął.
Rano znowu poszedł do jaru. Do żmii.
Było południe, gdy wstał, całkiem otumaniony od wizji. Leżąca na skale żmija też chyba była zmęczona, zwinięta w ciasny kłębek wydawała się spać. Lewart podniósł AKS, broń ciążyła nieznośnie, ledwo dawała oderwać się od ziemi. Zatoczył się, chwiejnie ruszył w stronę wylotu parowu. Zdołał postąpić nie więcej niż cztery kroki.
Na ramieniu poczuł rękę. Kobiecą rękę. To nie koniec, pomyślał trzeźwo. Wciąż jestem w jej hipnozie, w transie. Wizja trwa.
– Wika?
To nie była Wika.
Dłoń nie należała do Wiki. Wika nigdy nie nosiła tak długich paznokci, nigdy nie malowała ich na złoto, tak by wyglądały jak galwanizowane, pokryte warstewką szlachetnego metalu. Skóra dłoni też miała lekko złotawą barwę, a pokrywał ją filigranowy, ledwie zauważalny wzór. Przypominający łuski.
– Nie wychodź.
Głos, który usłyszał zza pleców, był dziwny. Symfoniczny i polifoniczny zarazem. Bo nie był to jeden, lecz wyraźnie dwa głosy. Jeden, Lewart gotów był przysiąc, był głosem Wałuna, jego charakterystycznym basem. A na głos Wałuna nakładał się i współbrzmiał z nim inny, delikatniejszy, sopran czy alt, lekko syczący, natrętnie brzękliwy, cichuteńki, acz doskonale słyszalny, niby dalekie bubiencziki pędzącej trojki.
Nie wychodź. Tam śmierć. A ja cię nie oddam. Już nie. Wybrałam cię i jesteś mój.
Poczuł, jak coś owija się wokół jego kostek. Stał jak sparaliżowany. Dłoń przesunęła się po naramienniku, złociste paznokcie dotknęły szyi, pieszczotliwie musnęły policzek.
Czuł, że znowu pogrąża się w trans. Nagle rozbrzmiało crescendo harf eolskich, dobiegające skądś z góry dzikie śpiewy i inkantacje, zupełnie się z harfami nie komponujące. I dalekie tuby, których nie powstydziłby się Wagner.
Teraz idź, głos przebił się przez kakofonię. Już możesz. Śmierć odeszła.
Z zewnątrz, zza wylotu parowu, gruchnął strzał. A zaraz po tym rozhuczała się wściekła kanonada. Z Lewarta momentalnie opadły czar i odrętwienie. Przeładował AKS, ruszył do wylotu. Przedtem obejrzał się.
Żmija leżała na płaskim głazie. Zdawała się spać.
– Szczęście to ty masz, komandir – pokiwał głową Wańka Żygunow. – Duże szczęście. Albo nad wyraz sumiennego anioła stróża.
Walera i inni wyciągnęli trupa z rozpadliny. Chudy mudżahedin nosił wojskową amerykańską kurtkę wdzianą na pirantumbon, długą do kolan afgańską koszulę. Gdy trafiony kulami wpadał między skały, turban zjechał mu z głowy i teraz krył zakrwawioną twarz. Gęsto poprzetykana siwizną broda świadczyła jednak o tym, że to nie młodzik bynajmniej.
– Podkradł się i zasadził na wprost wylotu jaru – kontynuował wolno Żygunow. – Musiał widzieć, jak tam wchodzisz. Czekał, aż wyjdziesz.
– Czekał z tym – Walera zademonstrował podniesiony karabin. – Uch, nie uszedłbyś ty, prapor, z życiem.