Karabinem był angielski Lee Enfield Mark I, przez żołnierzy nazywany burem. Częsta u duszmanów, choć starożytna, bo wyprodukowana we wczesnych latach trzydziestych broń była niezawodna, zadziwiająco dalekonośna i absolutnie mordercza.
– W zasadzce stary dziadźka przysnął pewnie – wyjaśnił Żygunow. – Sobie na zgubę. Coś go musiało znienacka zbudzić, a on…
– Zerwał się z ukrycia – powiedział Łomonosow, patrząc na Lewarta dziwnym wzrokiem. – Nie widzieć dlaczego, przez co zbudzony i czym przerażony, zerwał się i na ślepo wypalił. Prosto w skałę. Wystrzałem się zdradził, a wtedy…
– A wtedy ja go zamoczyłem! – pochwalił się Walera. – Z mojej ręki padł, towarzyszu chorąży, od mojej kuli, z mojego wiernego kałaszka…
– Przestałbyś, jefrejtor – skrzywił się Żygunow.
– Ty Boga się bój, gdy tak łżesz. Cały nasz blokpost walił do tego ducha. A trafił i tak najpewniej Kozlewicz. Tak ty skromniejszy bądź i nie pchaj nam się tu z twoim wiernym kałaszkiem. A my zabierajmy się stąd lepiej. Stoimy jak tarcze na strzelnicy, a tam gdzie może drugi siedzi z takim samym burem…
– My zaś – powiedział Łomonosow, nadal nie spuszczając z Lewarta oka – możemy nie mieć takiego szczęścia, jak nasz dowódca. Żaden anioł stróż nie osłoni nas przed kulą, nie ustrzegą nas przed nią żadne tajemne moce. Na coś takiego mogą liczyć tylko uprzywilejowani.
– Wiedziałem – mruknął Żygunow. – Amulet, prawda? Nosisz szczęśliwy amulet, prapor? Z tych, co je Cyganki sprzedawały w Taszkiencie? Cholera, a ja nie kupiłem…
– Amulet – rzekł z lekkim przekąsem Łomonosow. – Szczęśliwy talizman. Apotropeion. Nosisz taki, prawda? Pawle Sławomirowiczu?
Nie odpowiedział.
Barmalej incydentem raczej niewiele się przejął, choć za oddalanie się z posterunku Lewarta ochrzanił, choć minę srogą przy tym przybrał, gniew udawał raczej. Poważnie natomiast i z troską ostrzegł przed minami. Przypomniał o smutnej doli zaginionego lejtnanta Bogdaszkina. Wyraził, można powiedzieć, ogólną, acz nie nachalną dezaprobatę.
Lewart wysłuchał z ogólną, acz nienachalnie udawaną uwagą. Wiedząc, że nic, nawet ostrzejsza reprymenda i jednoznaczny zakaz nie powstrzymałyby go przed chodzeniem do parowu. Zwyczajnie musiał chodzić do żmii. Koniecznie chciał dowiedzieć się czegoś więcej o dosiadającym karego konia prodromosie Herpandrze, synu Pyrrusa. Przemożnie pragnął poznać losy podporucznika Edwarda Drummonda i Miss Charlotte Effingham. Chciał zobaczyć, choćby jako zjawy, Wikę i Wałuna.
Pragnął choć raz jeszcze zobaczyć dłoń o złotych paznokciach.
Dwudziestego maja, w niedzielę, zerwał się wiatr. Nie był to osławiony „afganiec”, daleko mu było do „afgańca”, strasznego wichru, który podrywał i miotał nie tylko piasek, ale i gruby żwir, a nawet mniejsze kamyki. Który obalał silnych mężczyzn na graniach i sprawiał, że niebo stawało się ciemniejsze od ziemi. Ale i ten słabszy wiatr dokuczał, męczył i dusił aktywność. I wnet sprawił, że na „Sołowieju” i w okolicy zamarło życie i wszelkie jego wojenne przejawy Nie działo się nic. Zapanowała nuda, nieróbstwo i dolce far niente, słowem to, co w armii przyjęło się określać żargonowym słowem: kejf.
Kejfowi oddawała się cała załoga zastawy, wyjąwszy srodze niezadowolonych z losu dyżurnych i wartowników. Sposoby na kejf były różne. Jedni spali; cały czas, bez przerwy niemal, pogrążali się we śnie podobnym zimowemu, podobnie jak w zimowym kumulując energię na przyszłość. Inni pili. Lub palili hasz i czars.
Alkohol na pozycji był luksusem, jak każdy luksus rzadkim i trudno dostępnym. Szofer Karter, i owszem, był mocen dowieźć samogon, ba, nawet monopolową wódkę lub spirt, ale żądał za to gratyfikacji znacznie przekraczających możliwości zarabiającego osiem czeków miesięcznie żołnierza. Pędzić brahę w warunkach polowych było trudno. Pozostawała kiszmiszówka, kupowany od tubylców rozlewany w polietylenowe woreczki bimber z suszonych owoców, głównie rodzynek. Trunek był ohydny, smakował jak rozbełtane w skisłym kompocie gówno z domieszką szamponu do włosów, amoniaku i elektrolitu z akumulatora. Nie każdy zdołał toto przełknąć. A z tych, co zdołali, wielu później żałowało srodze, cierpiąc męki w kompanijnej latrynie. Ale byli i amatorzy, którzy kiszmiszówkę cenili, pili, ilekroć była okazja, i przyrzekali, że będą ją pędzić nawet w cywilu.
Haszysz, czyli hasz, i marihuana, czyli anasza albo czars, były powszechnie dostępne i tanie. Każdy dorosły mieszkaniec Afganistanu uprawiał tę aromatyczną roślinność i przerabiał ją, każdy nieletni mieszkaniec Afganistanu nią handlował. Haracz, jaki wartownicy z KPP ściągali z kontrolowanych afgańskich autobusów, był płacony głównie w haszu i czarsie. Paliła większość wojska, gdy cichł wicher, konopiany dym spowijał blokposty i snuł się po transzejach.
Nudę kejfu zabijały też konwersacje. W różnych grupach, na różne tematy. Na „Gorynyczu” regularnie spotykała się grupa fanatyków sportu, konkretnie hokeja na lodzie. Wszyscy, co do jednego, z Moskwy, a zatem standardowo podzieleni na rywalizujące frakcje kibiców CSKA, Dynamo i Spartaka. Trwały kłótnie o to, kto jest lepszy. Nikt, wydzierał się Walera Biełych, fan i orędownik CSKA, nikt nigdy nie dorówna takim zawodnikom jak Ragulin, Fetisow, bladź, Łarionow, Kasatonow czy nieodżałowanej pamięci Charłamow. Ale, ale, protestowali Edwardas Kozlauskas i Fiedia Smietannikow, nowy z uzupełnienia, obaj zajadli zwolennicy Dynamo. Najlepsi są Golikow i Malcew, kto mniema inaczej, ten błądzi. Akurat, wpadał z kontrą sierżant Guszczyn, kibic Spartaka, nie ma lepszych napastników niż Jakuszew, Tiumieniew i Kapustin, a Spartak, wspomnicie, bladź, moje słowa, jeszcze zdobędzie mistrzostwo ZSRR. Kaktus mi wyrośnie, wrzeszczał Walera, dokładnie określając i demonstrując, gdzie ów mu wyrośnie. Spory trwały zwykle od godziny do półtorej, po czym fanatycy klubów godzili się i jednali we wspólnym wniosku. Że najlepsza, mistrzowska i niepokonana jest reprezentacja ZSRR, jednocząca element najwartościowszy, samo najlepsze z przeróżnych klubów. Reprezentacja, zapowiadano zgodnie i burzliwie, spuści wpierdol każdemu przeciwnikowi, obojętne, czy to będą zasrani Szwedzi, czy kanadyjscy bandyci z ligi zawodowej NHL, kto stanie naszym na drodze, ten, job jego mać, będzie zbierał zęby z lodu. Przekonają się o tym wkrótce zdradzieccy Czesi, odgrażali się Walera i Guszczyn, pieprzonym Czechom dubczekowcom należy się najtęższy wpierdol, już oni wiedzą, za co.
Twarze wojaków jaśniały wonczas i promieniały, oczy zapalały się natchnionym blaskiem, pałały jak u świętych na cerkiewnych ikonach. Stawały się oczami zwycięzców, oczami ludzi niepokonanych. Bo gdyby, ach, gdyby wszystko na tym świecie dawało się rozstrzygać na lodowiskach, w trzech tercjach, kijem i krążkiem, to nie tylko wszak kanadyjskim zawodowcom z NHL, nie tylko wiarołomnym antysocjalistycznym Czechom, ale całemu światu, ba, nawet i duszmanom z Pandższiru, Heratu i Kandaharu spuściłaby tęgi a druzgocący wpierdol hokejowa reprezentacja ZSRR, a w jej składzie Ragulin, Fetisow, Kasatonow oraz, bladź, Kapustin, Golikow i Malcew.
Z dobrodziejstw kejfu korzystali nie tylko żołnierze. W ka-en-pe na „Muromcu”, w blokhauzie zwanym kajutkompanią, ukonstytuował się swego rodzaju klub dyskusyjny. W dyskusjach uczestniczyło ścisłe dowództwo, czyli Barmalej, Jakor oraz Lewart, jeśli akurat nie był w żlebie u żmii. Do tego grona dokooptowany został również Łomonosow, który, lubo zaledwie młodszy sierżant, zyskał uznanie z tytułu wykształcenia, którym nad resztą zdecydowanie górował.
Początkowo Lewart jak ognia unikał jakichkolwiek tekstów czy aluzji, mogących zdradzić jego światopogląd. W końcu byli w OKSW, OKSW był częścią Armii Czerwonej, a Armia Czerwona była zbrojnym ramieniem Związku Radzieckiego, co zazwyczaj oznaczało, że treść każdej rozmowy wnet wiadoma będzie KGB, albowiem wnet będzie doniesione. Sytuację zmieniła wypowiedź, na którą pozwolił sobie pewnego razu Barmalej. Wiatr był tego dnia szczególnie uciążliwy, zmiatał ze zboczy nawałnice kurzu, ciął piaskiem po twarzach. Barmalej burczał, burczał, aż wreszcie nie wytrzymał.