Выбрать главу

– Muzyka – wskazał przed siebie. – Muzyka jakby. Dolatuje.

– W samej rzeczy. – Barmalej odsunął panamę na tył głowy, nadstawił ucha. – Muzyka jakby i dolatuje jakby. Do tego znana jakby.

– Festiwal w Sopocie – Zacharycz wysmarkał się w palce – wszędzie cię dogoni. Nawet pod Hindukuszem.

Zza skały, niewidoczny za zakrętem ścieżki, niegłośno grał magnetofon. Byli już na tyle blisko, by móc rozpoznać melodię i głos.

Małgośka, mówią mi, On nie wart jednej łzy, On nie jest wart jednej łzy!
Oj, głupia!
Małgośka, wróżą z kart, On nie jest grosza wart, A weź go czart, weź go czart!
Małgośka…

Wyłączony magnetofon zamilkł raptownie. Usłyszeli odgłos kroków, zgrzyt żwiru. Barmalej zatrzymał się.

– Stój, kto idzie? – zawołał, unosząc AK-74. – Dost ya duszman? Przyjaciel czy wróg?

– Wróg! – odpowiedział mu zza skał dźwięczny głos. – Nie macie w tej okolicy żadnych przyjaciół, szurawi.

Za zakrętem, gdzie ścieżka poszerzała się, stały trzy motocykle, w tym jeden z przyczepką, obok czekało sześciu mężczyzn. Długowłosy mudżahedin, który wyszedł naprzeciw, w panterce maskującej, z chińskim kałasznikowem, gestem zaprosił, by szli za nim. Na chlebaku miał wyszablonowane: US ARMY.

– Sałaam – powitał oczekujących Barmalej. – Sałaam alejkum, Salman Amir.

– Wa alejkum as-salaam. Witaj, Samojłow. Witajcie, Sowieci.

Tym, który ich powitał, był niezawodnie ów Salman Amir Jusufzaj, szczupły aż do chudości Pasztun odziany w pakistankę, wojskową pakistańską kurtkę na podpince ze sztucznego futra, z nowiutkim belgijskim FN FAL na ramieniu, kindżałem u pasa i lornetką firmy Nikon na piersi. Towarzyszył mu nie kto inny, a osławiony Czarnomor, Hadżi Hatib Rahiqullah, spoglądający wrogo, z zapadniętymi policzkami i haczykowatym nosem nad śnieżnobiałą, sięgającą pasa brodą, w wielkim turbanie i czarnej kamizeli wdzianej na długą koszulę, uzbrojony w AKMS, kałach ze składaną metalową kolbą. Też miał u pasa kindżał, broń pięknie zdobioną, niezawodnie zabytkową i niezawodnie wielkiej wartości. Pozostali, wszyscy co do jednego Pasztuni, wyglądali jak bracia bliźniacy, w pakolach, chałatach, szerokich luźnych portasach i sandałach, nawet uzbrojeni byli jednakowo, w chińskie karabinki typ 56, podróbki kałasznikowa.

Do rozmów siedli w kręgu. Barmalej przedstawił Lewarta i Łomonosowa. Salman Amir Jusufzaj patrzył w milczeniu. Jego czarne oczy były żywe, bystre, złowróżbne jak u drapieżnego ptaka. Mówił po rosyjsku bez najmniejszego akcentu ani jakiejkolwiek naleciałości.

– Nowy praporszczyk – przewiercił Lewarta wzrokiem. – Nowy komandir na zachodnim blokpoście. Ten, który kazał blokpost wysprzątać, usunąć blaszanki po konserwach, połyskujące tam w słońcu od miesięcy. Ha, niby mała rzecz, a ileż mówi o człowieku.

Lewart podziękował skinieniem głowy. Salman Amir przez chwilę wpatrywał się w Łomonosowa. Potem przeniósł wzrok na Barmaleja. A na dany przez niego znak mudżahedin z US ARMY na chlebaku wytaszczył z przyczepki motocykla dwa wypchane woreczki.

– Prezent dla was – wskazał Salman Amir. – Oprawiony baranek, kukurydziane placki, inne rozmaitości. Żadne delikatesy, jadło proste, ale zdrowe. Bo tym, co jecie na zastawie, ja bym i psa nie nakarmił.

– Taszakor – podziękował Barmalej. – Trzeba ci przyznać, Salman, potrafisz zaimponować wielkodusznością. Nawet wrogowi.

– Wróg – odrzekł bez uśmiechu Pasztun – winien umierać w walce. Wtedy jest to honor i zasługa w obliczu Allaha. Pozbawicie mnie honoru i zasługi, jeśli tam na zastawie pomrzecie od zatruć pokarmowych.

– Tak czy inaczej, taszakor, dzięki wielkie za podarek. Za wielkoduszność i rycerskość.

– Tak mnie wychowano. – Salman Amir wlepił w niego swe drapieżne oczy. – W moim rodzie tradycje rycerskiego wojowania sięgają setek lat wstecz. Tylko żałować, że wam tego nie wpojono. Rycerskości w was za grosz. Nie ma nic rycerskiego w rozsiewaniu min na drogi i przełęcze. Wasze miny zabijają nasze dzieci.

– Trwa wojna – odparł beznamiętnie Barmalej. – W czasie wojny dzieci winny siedzieć w domu. W czasie wojny dzieci należy strzec, a nie posyłać je na przełęcze z paczkami opium i haszyszu. Ale chyba nie po to się spotykamy, co, Salman? Bo co się tyczy min, to nie nasz z tobą szczebel i nie nasze kompetencje. To jakoś tak bardziej ONZ.

Czarnomor słyszalnie zgrzytnął zębami i zawarczał, w gardle zagrało mu jak rozwścieczonemu psu.

– Względem zaś toczonej wojny – Barmalej w ogóle nie zwrócił nań uwagi – rozstrzygnięcia przynieść mogą trójstronne rozmowy zainteresowanych. Tymi zaś są Czernienko, Reagan i Zia ul-Haq. A my? My jesteśmy maluczcy. Rozmawiajmy o problemach maluczkich.

– Rozmawiajmy o problemach – zaakcentował Salman Amir Jusufzaj. – O waszych problemach, komandir Samojłow. Bo to wy macie problem, wy, wasza zastawa. Z Kunaru nadciąga tu Razâk Ali Zahid. Z silnym oddziałem. Oprócz naszych także pakistański specnaz, Saudyjczycy, Jemeńczycy, podobno nawet jacyś kitajcy z Malezji. Słyszałeś o Razâku Alim, nieprawdaż?

– Ty mnie straszysz? Czy ostrzegasz? I o co tak naprawdę idzie, a?

– Jeśli twoja zastawa będzie uciążliwą zawadą, Razâk Ali z całą pewnością będzie chciał tę zawadę usunąć. Takim czy innym sposobem, prędzej czy później, ale będzie chciał was wykurzyć.

– A ty z twoimi się do niego przyłączysz.

Salman Amir Jusufzaj wzruszył ramionami. Rzucił okiem na Czarnomora.

– W odróżnieniu od Razâka Alego Zahida – powiedział – ja tu mieszkam. Mieszkają tu moi krewni. Jeśli was wybijemy, co mi z tego przyjdzie? Wasze lotnictwo zbombarduje kiszłaki, zrówna okolicę z ziemią, spopieli wszystko napalmem jak w Baba Ziarat, Deh-e Gada i Sara Kot. Myślę, że lepiej wyjdę, jeśli przekonam Razâka Alego, że wasza zastawa zawadą nie jest.

Barmalej uniósł brwi. Salman Amir Jusufzaj uśmiechnął się. Uśmiechem kupca z bazaru w Bagdadzie, żywcem z ilustracji do Baśni z Tysiąca i Jednej Nocy.

– Powiem – oświadczył – Razâkowi Alemu tak: posłuchaj, Ali, zostaw ty szurawich Samojłowa w spokoju, bo to są porządni szurawi. My, powiem mu, mamy tu po kiszłakach od cholery gotowego opium, czarsu i haszu, trzeba ten towar brać na osiołki i transportować go do odbiorców, cały wszak świat czeka w utęsknieniu na nasz afgański hasz i czars, doczekać się nie może. A szlak transportu wiedzie przez wąwóz Zarghun, tuż obok zastawy szurawich. Ale szurawi komandira Samojłowa nam nie przeszkadzają, bo tak się z nimi umówiliśmy. Szurawi nie zaminowali wylotu wąwozu Zarghun, bo taka była umowa. Tak, nie inaczej, rzeknę Razâkowi Alemu Zahidowi.

– A Razâk Ali – parsknął Barmalej – usłucha?

– Insz’ Allah.

Barmalej pokiwał głową, podrapał się, pociągnął nosem, possał powietrze, słowem, myślał.

– Nie będę ci ciemnoty wciskał, Salman – rzekł wreszcie. – Nie ja decyduję względem minowania. Decyzje zapadają wyżej, rozkazy wydaje się tylko ciut niżej, wiertuszki lecą, gdzie kazano, sieją miny tam, gdzie kazano. Albo mniej więcej tam, gdzie kazano. Tobie co się wydaje? Że Kabul wzywa mnie radiem, by zapytać? Jak, drogi Władlenie Askoldowiczu, zapatrujecie się na minowanie? Czy nie będziecie mieli nam za złe, jeśli zrzucimy nieopodal jakiś tysiączek min pe-ef-em?