Salman Amir Jusufzaj popatrzył mu w oczy.
– Chytrzysz, drogi Władlenie Askoldowiczu. Ty wiesz i ja wiem, że nikt wyżej nie wpadnie na pomysł minowania, jeśli ty nie zameldujesz, że jest taka potrzeba. I to właśnie ma być przedmiotem naszej umowy.
– Znaczy?
– Nie melduj. Jeśli wąwozem Zarghun przebiegnie, dajmy na to, kilka stad dzikich kóz albo gazeli, detonując posiane tam miny, po prostu nie zameldujesz o tym fakcie. Wstrzymasz się z tym kilka dni.
– Ja się wstrzymam – zmrużył powieki Barmaej – a oczyszczonym z min wąwozem przejdzie oddział, który wystrzela mi ludzi. Bo wszak może się to zdarzyć?
– Insz’ Allah – wzruszył ramionami Salman Amir. – Nasza umowa nie zabrania ci być czujnym.
– Jaką mam gwarancję, że wąwozem pójdą transporty opium i czarsu? A nie broni?
– Moje słowo.
Barmalej milczał chwilę.
– Względem konopi i maku – znacząco uniósł brwi. – Udała się chociaż uprawa?
Salman Amir Jusufzaj, rozbawiony, wyszczerzył zęby w uśmiechu. Na dany przezeń znak długowłosy mudżahedin z US ARMY wyciągnął z przyczepki motocykla kolejny pakunek.
– Ocenisz sam. Jak dla mnie, towar pierwyj sort.
– Wręczasz mi bakszysz?
– A co? Wzgardzisz?
Barmalej skinął na Zacharycza, ten wziął pakunek. Czarnomor znowu zawarczał, niezawodnie życząc im, by się podarkiem udławili. Salman Amir Jusufzaj wstał.
– Umowa stoi?
– Stoi – Barmalej wstał również. – Dzikie gazele zdetonują miny w wąwozie Zarghun. A ja przez pięć dni o tym nie zamelduję.
– Dziesięć dni.
– Tydzień.
– Zgoda.
– W tym czasie… – Barmalej powiódł wzrokiem od Salmana do Czarnomora i z powrotem. – W tym czasie na moją zastawę nikt nie przypuści ataku. Nikt. Ani twoi, ani Razâk, ani żadna z niezależnych działających tu grupek. Salman? Chcę usłyszeć twoje zapewnienie, nie żadne inszallach. Zapewniasz?
– Zapewniam.
– Więc umowa stoi.
– Stoi. Bywaj, Samojłow. Idźcie już.
– Jeśli można… – odezwał się Lewart, niespodziewanie nawet dla siebie. – Jeśli można, chciałbym o coś spytać.
Najmniej zaskoczonym, o dziwo, okazał się Salman Amir Jusufzaj. On w każdym razie pierwszy odzyskał oddech. I pierwszy zareagował.
– Kto pyta, nie błądzi – powiedział zimno. – Pytaj, dowódco zachodniego blokpostu.
– Żmija o złotawym kolorze łusek. O złotych oczach… Co to za gatunek? Znany jest wam taki gad?
Salman Amir Jusufzaj, wydawało się przez moment, otworzy ze zdumienia usta. Nie otworzył. Być może, nie zdążył. Bo w reakcji ubiegł go Czarnomor. Hadżi Hatib Rahiqullah.
– Al-szaitan! – wrzasnął, zrywając się. – Sahir! Aluqah! Banu hayya! A’udu billaahi minasz’szaitaanir-radżiim!
Wrzeszcząc i opluwając sobie brodę, złapał za rękojeść kindżału, wyglądało, że rzuci się na Lewarta. Zacharycz porwał za AKM, Barmalej powstrzymał go szybko, Jusufzaj okrzykiem i gestem powstrzymał mudżahedinów, chwycił Czarnomora za rękaw, zagadał prędko w dari. Czarnomor uspokoił się.
– La ilaha il-Allah! – zakończył. Obdarzył Lewarta jeszcze jednym nienawistnym spojrzeniem. Po czym odwrócił się plecami.
– Wybaczcie naszemu mulle – przerwał milczenie Salman Amir Jusufzaj. – Usprawiedliwiają go głęboka wiara, zaawansowany wiek i ciężkie czasy. Niekoniecznie w tej kolejności. Tobie zaś, dowódco wysprzątanego blokpostu, trzeba przyznać: w osłupienie potrafisz wprawić pytaniem. Ale ponieważ żadne pytanie nie powinno zostać bez odpowiedzi, odpowiem. Żmije, jakie opisałeś, nie istnieją. W każdym razie istnieć nie powinny. Bardzo niebezpiecznie jest się nimi zajmować. A już pod żadnym pozorem…
Umilkł na chwilę, pokręcił głową, jak gdyby zdumiony tym, co mówi.
– Pod żadnym pozorem – dokończył szybko – nie wolno iść tam, dokąd prowadzą. Bywajcie, szurawi. Idźcie. Allah z wami.
Następnej nocy wybuchy nie dały spać, dzikie zwierzęta co i rusz wylatywały w powietrze na minach w wąwozie Zarghun.
Rankiem, ledwo słońce trochę ogrzało piaski, Lewart poszedł do parowu.
Żmii nie było. Nie pokazała się.
W parowie wszystko było inaczej. Ciasnota dusiła, dusił smród, ohydny cuch zgnilizny, wiercący w nosie odór menażerii. Lewart widział to, czego dotąd nie dostrzegał: brudne zacieki na kamieniach, wyglądające jak zaschłe wymiociny. Gadzie ekskrementy, rozkładające się trupki szczurów, bzyczące nad nimi zielone, opasłe, ohydne muchy. Chore, przypominające paskudny liszaj porosty na skalnych ścianach.
Powinien, absolutnie powinien zrozumieć, powinien umieć rozszyfrować i odczytać sygnał, pojąć, że to przestroga. Ostrzeżenie przed pasmem mających nastąpić tragicznych wydarzeń.
Zapoczątkowanych śmiercią Wańki Żygunowa.
Wańka Żygunow zginął, można powiedzieć, na własną prośbę.
– Posłuchaj, prapor – zagadnął Lewarta. – Daj ty mnie teraz dzionek albo drugi podyżurować na ka-pe-pe. Tu, na blokpoście, nuda, bieszą się już rebiata. Wziąłbym na kalitkę też tych naszych trzech młodych, podszkolił ich, pokazał, jak wartę trzymać, nauczył czujności. Na zdrowie im wyjdzie…
– Ech, Iwan, Iwan – pokręcił głową Lewart. – Durnia ze mnie próbujesz robić, że aż słuchać nieprzyjemnie. Żołnierzy podszkolisz, czujności nauczysz? Ty zwyczajnie zawidzisz Walerze, że się bogaci, łupiąc afgańskie autobusy, zapragnąłeś sam grabieży popróbować. Walera jest okazowy maruder i szabrownik, prędzej czy później ktoś go sypnie i trafi pod trybunał. Myślałem, sierżancie, żeś mądrzejszy.
– Przesadzasz, prapor – skrzywił się Żygunow. – Z Walery w samej rzeczy jest złodziejuga i urkagan, pisana mu zona stuprocentowo. Ale gdyby wszystkich naszych braci, którzy na kalitkach Azjatуw obdzierają, po trybunałach ciągać, toby trybunałów nie starczyło. Przymknij oko. Po starej znajomości. Nie kręć, nie kręć głową, bo wiem, czemu odmawiasz. Chcesz, bym ci to w oczy rzekł? Wysyłasz Walerę na ka-pe-pe, choć wiesz, że kradnie tam i rabuje, bo cię mierzi obok siebie go widzieć, wolisz mnie mieć u boku. Nie należy mi się za to nic? Daj mnie iść na wartę, Pawle Sławomirowiczu.
– A idź.
O tym, że do KPP zbliża się jakiś transport, powiadomiła radiem toczka, wysunięty posterunek z „Muromca”. Żygunow wstał, chwycił AKM.
– No, dzieci – wezwał żołnierzy. – Do roboty. Tak, jak uczyłem. A ty co, Smietannikow, na rybki się wybierasz? Czy na imieniny u cioci? Bronik włożyć! Wszyscy broniki włożyć, a porządnie! Kożemiakin, Tkacz, ze mną na drogę. Jefimczenko, do kaemu. Ruszać się!
Zza zakrętu drogi, lawirując wśród spadłych ze zboczy głazów, nie wyłoniła się jednak oczekiwana burbachajka, czyli czubato wyładowany pasażerami i bagażem tubylczy autobus, źródło oczekiwanego łupu i korzyści. Tym, co się wyłoniło, był poobijany i okropnie odrapany biały pikap.
– Za kierownicą dziadyga w czałmie – zameldował zza lornetki Smietannikow. – Obok jakieś babsko. Na kipie dwie… Nie, trzy baby w parandżach. Żadnych dużych bagaży.
– Niefart – splunął Żygunow. – Nie będzie z nich korzyści nijakiej. Nie będą mieli niczego, co wziąć warto.
– Tedy jak? – spytał Tkacz, wiercąc się pod ciężarem kamizelki. – Puścimy ich?
– Po kontroli. Mamy tu kontrolować, zapomnieliście? Osłaniaj nas, Jefimczenko. Hej, tam! Stać! Kontrola!
Pikap, który do tej pory ledwie się wlókł, wyrwał nagle do przodu w obłoku spalin, kierujący starzec z brodą jak u kozła zgarbił się nad kierownicą. Siedząca obok kobieta wystawiła przez okno lufę kałasznikowa i serią wygarnęła po wartownikach. Tkacz zawył i upadł. Żygunow i Kożemiakin zanurkowali za worki z piaskiem.