Została z nim do końca życia.
To znaczy, na czternaście lat i sześć miesięcy. Bo tyle mu do końca życia zostało.
Barmalej, dało się to bez trudu miarkować, długo szykował się do rozmowy i długo się wahał. Lewart postanowił ułatwić mu zadanie i dać sposobność. Znaleźli miejsce, gdzie można było pogadać w cztery oczy. Latrynę.
Usiedli. Barmalej odchrząknął pytająco, wyciągnął w stronę Lewarta dobyte z kieszeni munduru dwie strzykawki. Lewart przecząco pokręcił głową. Heroina, w żołnierskim żargonie „ruin”, nie była na zastawie sensacją, w kanał zwykł dawać sobie nie jeden i nie dwóch spośród żołnierzy. Na „Gorynyczu”, nim kazał go wysprzątać, co i rusz wdeptywał na jednorazowe strzykawki, wszędzie walały się opakowania po kłujkach i zmajstrowane z kapsli od butelek podgrzewaczki. Na innych blokpostach było podobnie.
Lewart heroiny nie tykał. Nie brał nigdy, ani centa, choć okazji miał bez liku. Zaraz po incydencie z autobusem był o krok od igły, a hera była pod ręką, w pakunku podarowanym przez Salmana Jusufzaja. Załadowali sobie wówczas Barmalej i Guszczyn, a także Jakor, którego Lewart dawno już podejrzewał o branie regularne. Sam, mimo pokusy, zdołał się powstrzymać.
– Jasne – kiwnął Barmalej, chowając ekwipunek. – Jasne, bratan, rozumiem. A względem skręta? Wyjaramy?
– Możemy.
Barmalej zaciągnął się, podał blanta Lewartowi, ostrożnie, by nie wysypała się anasza.
– Mnie, bratan – przeszedł do rzeczy – wyraz oblicza naszego profesora nie podoba się. Ten autobus… Inteligencik przeżywa tak jakby. Nu, tak i ja przeżywam, radi Boga, nie skłamię. Poniosło mnie… I ninie ciąży grzech na duszy, ciąży… Ale trwa wojna. Wojna! Nas zabijają, my zabijamy… A krew woła krwi. I wot i wsio, na tym koniec. Ja to wiem, Jakor to wie, ty to wiesz. Wszyscy zgrzeszyliśmy… Ale nasz Łomonosow mnie martwi. Nie doniesie aby? By sumieniu ulżyć, ból duszy ukoić? Ha? Pasza? Ty jego lepiej znasz…
– Wcale go nie znam. – Lewart zaciągnął się skrętem, wolno wypuścił dym. – Że przeżywa, widzę. Ale on nie doniesie.
– Pewność skąd?
– To dysydent. Znaczy, niezadowolony z ustroju. Właśnie za to go z uczelni do armii… Za sprawą donosu, jasna rzecz.
– I to – uniósł brwi Barmalej – ma być dowód? Że nie doniesie, bo sam przez donos ucierpiał? Niezbyt mnie to przekonuje. Ani to, że jeśli dysydent, to od razu święty i na wskroś prawy. Krańcowo przeciwne przypadki widzieć się zdarzało. Nie, Pasza. Porozmawiaj ty z nim. Szczerze, od duszy. Trzeba wiedzieć, co i jak, bo… Sam pojmujesz. Za ten autobus byłby trybunał. I wyrok raczej nie z tych krótkich. W najlepszym wypadku, bo mogliby, sam wiesz… W rozchód puścić krótkim protokołem. A ja w Obnińsku żonę mam, córeczkę trzyletnią. Mam ją, kurwa mać, osierocić, bo czyjeś sumienie delikatne? A i tobie, Paszka, tak dumam, też przed sąd wojenny nie pilno.
– Porozmawiam ze Stanisławskim. – Lewart spojrzał mu w oczy. – Wybadam go. Ty zaś, starszy praporszczyku Samojłow, nie rób, proszę, niczego pochopnie. Zwłaszcza czegoś, czego się cofnąć nie da. Rozumiesz mnie?
Barmalej rozumiał. Jego spojrzenie wątpliwości w tym względzie nie zostawiało.
By mogli być sami, wyprowadził Łomonosowa pod lądowisko śmigłowców, za Bastion, dziurę w ziemi, wygrzebaną tam wspólnym i idiotycznym żołnierskim trudem. Obyło się bez kłopotliwych wstępów i uwertur. Łomonosow w mig zorientował się, w czym rzecz i o czym ma być rozmowa.
– Chodzi o autobus, tak? O to, bym zapomniał? Nie za dużo wymagasz ode mnie, drogi Pawle Sławomirowiczu? Mam zapomnieć o zbrodni, której byłem świadkiem?
– Powinieneś.
– Widziałem ciała ludzi posiekane kulami i naszpikowane szkłem z okien. Widziałem krew, lejącą się strumieniami z podziurawionej karoserii. I widziałem tam ciebie z akaesem w ręku.
– Trwa wojna. Nas zabijają, my zabijamy…
– Nie karm mnie banałami.
– Za banał masz dziesiątki drewnianych skrzyń, odlatujących z Bagramu i Kabulu w ładowniach „Czarnych Tulipanów”? Pomyśl o rodzicach, którym tam, w Sojuzie, każą te skrzynie odbierać i na stojąco kwitować odbiór. Wojna to wojna, panie Stanisławski. Nie jesteś tu obserwatorem ani rozjemcą, przyjechałeś do Afganu, by wojować. Wojujesz, musisz więc przyjąć wojnę z pełnym programem. Narzekałeś na nasz kraj, że w zastoju, że zamarł jak skuty lodem. Chciałeś odmiany, tęskniłeś do odwilży, którą ta wojna ma zapoczątkować. Pragnąłeś postępu, którego ta wojna ma być bodźcem i zaczynem. Zaakceptuj więc tę wojnę. Przyjmij ją taką, jaka jest, z dobrodziejstwem inwentarza. Inna nie będzie. Bo żadna wojna nie jest inna. Pogódź się z tym. Dobrze radzę.
– Twojej rady – Łomonosow zaciął usta – nie posłucham. Bo byłby to pierwszy krok ku temu, by stać się takim jak ty. A ja nie chcę być taki jak ty. Ty się godzisz, ty przywykłeś, ty robisz, co ci każą. Dopasowujesz się i płyniesz z prądem, recytując odwieczne credo konformistów: „Po co się wychylać? Przecież i tak niczego nie zmienię”. To tobie podobni, Pawle, są wszystkiemu winni. Nie Andropow, nie Ustinow i Gromyko, nie Breżniew, nie Stalin, nie Jeżow i nie Beria. To tobie podobni, ci, którzy wykonują rozkazy. Którzy wykonają każdy rozkaz, obojętni, pasywni, indyferentni i nieczuli. To tobie, to takim jak ty zawdzięczamy to, co mamy. Kraj, w którym panuje patologiczna apatia, marazm i chorobliwy zastój, jakże wygodny dla rządzących. To tobie i tobie podobnym zawdzięczamy trawiącą nasz kraj zarazę obojętności. Bo choć zmian niby pragną wszyscy, tak mocno, że niemal wyją, nic się nie zmienia, bo większości jest to obojętne, większość robi, co się jej każe. I nie wychyla się. Jak ty, kornie opuszcza głowę i przyjmuje wszystko z dobrodziejstwem inwentarza. Jak ty, patrzy na dziejące się wokół okropności i nie reaguje. Bo wszak nie ma sensu reagować. Bo wszak i tak nic się nie zmieni. Powiem ci, że łatwiej mi zrozumieć Samojłowa, strzelającego do cywilów w odruchu wściekłości, z chęci zemsty. Łatwiej mi zrozumieć jego, niż ciebie, bez emocji wykonującego rozkazy. Lewart milczał.
– Będę się starał o przeniesienie – oświadczył po chwili Łomonosow. – Nie chcę z wami służyć. Ale nie obawiaj się. Nie złożę meldunku, nie doniosę, nie wydam was. Powtórz to Samojłowowi i Awierbachowi. Nie muszą się boczyć i łypać wilkiem. A jeśli nie uwierzą… Cóż, niech robią, co uznają za konieczne. Zacharycz chodzi za mną od dwóch dni, chodzi i spogląda na moje plecy. Jakby już wymalowano tam tarczę strzelecką. Z tym akurat się pogodzę. Albowiem, jak pisał pewien oficjalnie nieistniejący człowiek pióra, jest wiele rzeczy, których człowiek nie powinien widzieć ani oglądać, a jeśli je widział, lepiej, żeby umarł.
– Chyba… – Lewart zająknął się. – Chyba nie myślisz… Chyba nie sądzisz, że pozwoliłbym im…
– Nie wiem, co sądzić – przerwał botanik, odwróciwszy głowę. – Nie wiem, co uznasz za dobrodziejstwo inwentarza, za rozkaz wyższej instancji, nie podlegający dyskusji i zwalniający od wszelkiej odpowiedzialności. Nie wiem, co zdolne byłoby przełamać twój indyferentyzm. Bo ty prawdziwe emocje przejawiasz wszak tylko w kontaktach ze żmiją.
Barmalej, gdy nazajutrz rano Lewart zdał mu relację, długo kiwał głową i przygryzał wargi.
– Jak to, kurwa, jest? – spytał wreszcie, zbaczając nieco od zasadniczego tematu. – Powiedz, Pasza. Stanisławskiego, że niby nieprawomyślny, wcielili do woja. Za karę. Innym dysydentom podobnym sposobem kary wymierzają. Czym więc jest nasza w pełni świadoma proletariacka i internacjonalistyczna armia? Jako co się ją traktuje? Jako łagier? Kolonię karną? A jeśli tak, to my, żołnierze, my, którzy służymy, to kto? Katorżnicy?