– Z drugiej strony – dodał po chwili, uspokojony jakby – zsyłka, jak by na to nie patrzeć, rzecz w historii Rusi naszej niebłaha. Kuźnia talentów, można rzec. Z iskry rozgorzeje płomień i tak dalej. Jak niegdyś, tak może i teraz zsyłki wyłonią jakąś wielką postać, bohatera naszych czasów. Pojawi nam się nowy Lenin albo nowy Trocki…
A może jednak lepiej nowy Hercen, pomyślał Lewart. Albo nowy Radiszczew.
– Co ty na to, Pasza?
Lewart nie odpowiedział. Nawet gdyby chciał, nie zdołałby. Nisko nad ich głowami zahuczały wirniki, nad zastawą przeleciały falą cztery śmigłowce Mi-8. Wszystkie, okazało się natychmiast, leciały nad wylot wąwozu Zarghun i jego okolice. Lewart bez trudu pojął, w jakim celu. Gdy zobaczył pod śmigłowcami roje wyrzucanych z pojemników przedmiotów.
– Miny – stwierdził fakt, nie zapytał. – Lotnicy stawiają miny. W wąwozie Zarghun.
– Minują wąwóz – potwierdził zimno Barmalej. – Minami PFM-1.
– Zgłosiłeś…
– Że jest taka pilna konieczność.
– A Salman Jusufzaj? Daliśmy słowo…
– Oni pierwsi naruszyli układ – uciął Samojłow. – Salman złamał zasady rozejmu. Wierzysz w to, że ataku na ka-pe-pe dokonano bez jego wiedzy? Bo ja nie. Gdy więc teraz paru bisurmanów okulawimy, zrozumie aluzję. Niech wie, że nie pozwolimy, by nam w gębę pluto. Odpłacimy za Żygunowa.
– Za co z kolei Salman będzie chciał odwetu.
– To jest wojna. – Barmalej zaciął zęby. A zaraz potem rozejrzał się, zniżył głos.
– Bimbać nam na duszmański odwet – powiedział tak, by tylko Lewart słyszał. – Gdy rozmawiałem z Kabulem względem min, poplotkowałem trochę… Krótko: luzują nas, Pasza. W związku z planami jakiejś ofensywy zastawę ma przejąć desantura z Dżalalabadu, silna kompania z czterdziestego ósmego wydzielonego batalionu desantowo-szturmowego. Nim Salman pomyśli o odwecie, dawno nas już tu nie będzie. A jeśli uderzy na desant, połamie sobie zęby.
Huk pierwszej wybuchającej miny dobiegł z wąwozu Zarghun wieczorem, nim się ściemniło. Potem huknęło jeszcze kilka razy. Tylko kilka. I nie za głośno, mina PFM-1 wiele hałasu nie czyni.
Żaden ewenement, żadna sensacja. Nikt na zastawie się nie przejął.
Nazajutrz wstał nowy dzień. Siedemnasty dzień czerwca. Już od samego ranka upalny, gorący jak nigdy, nietypowy nawet jak na tę porę roku.
O zamiarze pójścia do parowu Lewart nie powiadomił nikogo, nawet Łomonosowa. Nie powiadomił też Barmaleja. Nie miał chęci wysłuchiwać lekcji o minach PFM, o tym, jak często ich bure, płaskie, lekkie, przypominające motylki korpusy lecą daleko, daleko od właściwego rejonu minowania, jak łatwo słabe nawet porywy wiatru niosą je w rożne strony świata. I przysypują piaskiem, przez co stają się zupełnie niewidoczne. A wystarczy lekko nawet nadepnąć stopą na miękki polietylenowy korpus, by stopę stracić – czterdziestogramowy ładunek wybuchowy poszarpie i okaleczy ją tak, że musi to skończyć się amputacją.
Nie potrzebował pouczeń, był świadom niebezpieczeństwa. Dzielący go od parowu kamienisty teren, dobrze już wszak schodzony i poznany, dziś budził grozę, wywoływał dreszcz. Każdy głaz, dobry już wszak znajomy, dziś zdawał się syczeć jak grzechotnik i jak grzechotnik grzechotać.
Ale Lewart poszedł. Po raz pierwszy od incydentu z autobusem. Wcześniej nie mógł. Nie chciał. Coś go powstrzymywało.
Dziś czuł i wiedział, że pójść musi. Ostatni raz, zanim ich przeniosą, nim zluzuje ich desantura. Zanim nieodgadnione i niepojęte plany dowództwa rzucą ich w inny zakątek Afganistanu. Tam, skąd można nie wrócić.
Może miał po prostu szczęście, może lotnicy, miast jak zwykle siać szeroko i na oślep, minowali precyzyjnie. Nie wdepnął na żadną z min. Żadnej nawet nie zobaczył.
W parowie nic się nie zmieniło. Zielone muchy kłębiły się nad padliną i ekskrementami, skalne ściany wyglądały tak, jakby ktoś je niedawno obrzygał. Lewartowi to nie przeszkadzało. Sam czuł się tak, jakby ktoś go niedawno obrzygał.
Żmii nie było. Nie leżała na kamieniu, gdy wchodził do jaru, nie pokazała się, gdy wszedł głębiej. Nie czuł żalu ani rozczarowania, w głębi duszy podejrzewał coś takiego. Podejrzewał, że wszystko się skończyło, że incydent na KPP, śmierć Żygunowa i zmasakrowany autobus zamknęły pewien rozdział. Że były cezurą. Barierą, oddzielającą tajemne i baśniowe od tego, co powszednie. To znaczy przyziemne, brudne, brzydkie i przerażające.
Odłożył AKS. Usiadł na płaskim kamieniu, tym samym, na którym zwykle zwijała się w kłębek żmija.
Wyciągnął z kieszeni strzykawkę i igłę. Rzemyk ze sprzączką, urwany od noszy. Cynową ogólnowojskową łyżkę. Zapalniczkę.
I foliowy pakuneczek z heroiną.
Kiedyś trzeba zacząć, pomyślał. A moment jest sprzyjający. Tak, że bardziej być nie może.
Odwinął lewy rękaw. Zapiął powyżej łokcia rzemyk, zacisnął, pomagając sobie zębami. Powtórzył wielokrotnie obserwowany u innych rytuał aplikowania: podgrzewanie zapalniczką na łyżce, nabieranie do strzykawki, zaciskanie pięści, wkłuwanie się w żyłę, wciąganie do strzykawki krwi. I strzał.
Efekt był niemal natychmiastowy.
Ściany parowu zbiegły się niczym Symplegady, jakby już-już miały się zamknąć, zewrzeć, a jego, uwięzionego pomiędzy, zmiażdżyć i rozmaślić. Nie zląkł się, nie drgnął nawet, czując ogarniającą go euforię. Gestem istoty wszechmocnej rozpostarł ręce, posłuszne jego woli kamienne ściany rozwarły się, rozstąpiły, oddaliły. Swą wszechmocą odepchnął je jeszcze dalej, jeszcze dalej, aż znikły całkiem, gdzieś za jasnym, płonącym horyzontem, daleko, w bezkresie oślepiająco jasnej, rozpalonej słońcem równiny.
Euforia unosiła go, wciąż wyżej i wyżej. Czuł, jak zaczerpywane we wdechu gorące powietrze rozdyma mu pierś. Niebo zmieniało kolory, tętniło feerią barw.
Żmija wypełzła tymczasem z głębi jaru. I ona zdawała się zmieniać barwy, rozbłyskiwać w kolorach i zanikać w nich. Przypełzła całkiem blisko, zwinęła się w kłębek i znieruchomiała. Leżała…
Nagle zapragnął określić sposób, w jaki leżała. Ale zabrakło mu słów. Znalazł je jednak szybko. I zupełnie niespodziewanie. „Cirque-couchant”.
Żmija powoli, bardzo powoli uniosła głowę.
Z oczu żmii wyemanowały tętniące kolorami kręgi. W uszach Lewarta zahuczało, jakby tuż nad głową startował mu odrzutowiec. Mig albo suchoj.