Generał porucznik sir Donald Martin Stewart, C.B., wsadził cheroota do ust, rytuał puszczania dymu i plucia powtórzył się.
– Tak jest! – Generał wytarł bokobrody. – Oto nasza odpowiedź na ruski gambit w Wielkiej Grze, panowie oficerowie! I pierwszy krok do tego, by wyczyścić z Moskali Azję Środkową, by zepchnąć ich nad Morze Kaspijskie i w morzu tym utopić! Boże zachowaj Królową!
– Pytania są? Nie ma? Dobrze. Dziękuję panom oficerom! Dismissed! Proszę do zadań odmaszerować!
– A więc zwyciężyliśmy – podsumował Honeywood. – Pod Kandaharem, Peiwar Kotal i Kabulem upokorzyliśmy Rosjan i ich cara. Nauczyliśmy moresu afgańskich tubylców. Wielkopańskim gestem wyznaczywszy im w Wielkiej Grze rolę karty. Choć to w zasadzie ich kraj, ten cały Afganistan.
– Na świecie nie liczą się kraje ani ludy – zaprzeczył zimno Rice Olivey. – Liczą się imperia i ich woła. One rządzą i dyktują prawa. Brytania jest takim imperium. Wedle swej woli rządzi i włada poddanymi. W tym i Afganistanem.
– Fakt – zaśmiał się Barr. – Ty zaś, Artie, powściągnij się w zapędach. Gotóweś jeszcze Zulusom z Natalu przyznać niepodległość i samorządność. Albo Irlandczykom.
Willoughby wstał nagle, spojrzał, przysłaniając oczy dłonią.
– Przyjdzie zakończyć tę dyskusję, panowie oficerowie – powiedział zimno. – Dopijajcie herbatę co rychlej. Nadjeżdża ku nam, i to cwałem, Charlie Bligh, sztabowy galloper. Zapewne z rozkazem pilnego wymarszu. Wątpię bowiem, by brygadier George Burrows, nasz czcigodny wódz, pragnął tą właśnie drogą przekazać nam życzenia miłego dnia.
Wiatr powiał silniej, gwałtownym porywem, drobinki piasku i żwiru zabębniły po korkowym hełmie. Edward Drummond poprawił zakrywający nos i usta błękitny kaszmirowy szal, zakupiony na bazarze jeszcze w Kwetcie. Słońce, choć mętne za kurzawą, paliło żarem, otaczający wioskę gliniany mur grzał dłoń jak kaflowy piec.
Wojna jest zakończona. Ali Masdżed, Peiwar Kotal, Futehabad, Szerpur, przez rok i osiem miesięcy wygrywamy bitwy, odnosimy zwycięstwo za zwycięstwem. Czemu się zresztą dziwić, górujemy techniką, wyszkoleniem, morale, górujemy naszą europejskością. Co ci nieszczęśni tubylcy mogli nam przeciwstawić? Włócznie i skałkowe dżezaile? Wypędzony z Kabulu emir Szer Ali zmarł na wygnaniu w Mazar-i Szarif, nie doczekawszy się rosyjskiej pomocy, o którą błagał. Jego syn i następca Jakub Chan abdykował. Drugi syn, Ajub Chan, przepędzony na zachód, do odległego Heratu. Dziel i rządź, jak mówił Honeywood, divide et impera. Rozebraliśmy Afganistan na prowincje, gubernatorami czyniąc ludzi nam oddanych, takich, którymi da się manipulować. A teraz, kiedy generał Roberts rozgromił Mohammada Dżana pod Kabulem, a Stewart zdziesiątkował dzikie plemiona pod Ahmed Chel, nikt w Afganistanie nie stawi już oporu. Wracamy do domu. Stąd, spod Chuszk-i Nahud, napiszę do Charlotty ostatni wojenny list. Ha, czas najwyższy. Nie pisałem do niej od tak dawna…
Coś poruszyło się wśród kamieni, tam, gdzie mur rozpadał się, zmieniał w spiętrzone gruzowisko. Coś zwinęło się i błysnęło złotem. Żmija, pomyślał, sięgając do kabury. Rozpiął, dotknął kolby adamsa, coś powstrzymało go jednak przed wydobyciem rewolweru. Powiał znowu wiatr, sypnął piasek, Drummond zamrugał łzawiącymi oczami. Gdy je ponownie otworzył, po gadzie nie było ani śladu, skrył się wśród sterty pokruszonych glinianych cegieł. Powodowany impulsem chciał pójść w tamtą stronę, coś znowu go powstrzymało, jakiś głos, jakieś przeczucie, jakiś nagły alarm, ostry jak sygnał trwogi.
Złota żmija, pomyślał, co za bzdura. Nie ma takich żmij. To tylko odblask, skrzący refleks kwarcu w piasku, wciąż widzi się takie w tym drgającym od gorąca powietrzu. Tylko złoty odblask. Złudzenie. Fool’s gold.
Przetarł twarz. Na rękawiczce miał piasek.
– Drummond!
– Barr?
– Do oddziału, prędko! Wróciły podjazdy! Wymarsz, dear boy, wymarsz! Ajub Chan z całą armią nadciąga z Heratu! Maszeruje na Ghazni, grozi nam odcięciem od Kabulu! Jego forpoczty widziano już pod Sang Bur i Maiwandem! Wysłane naprzeciw tubylcze wojsko zbuntowało się i przyłączyło do rebelii! Burrows dał rozkaz wymarszu, idziemy pod Maiwand siłą brygady, kawaleria i piechota! Czeka nas bitwa, Teddy, bitwa! Może największa w tej wojnie! Hip, hip, hoorray! Naprzód, Sześćdziesiąty Szósty! Garryowen! Garryowen in glory!
– Harry?
– What?
– Shut up, will you?
– Chodź. Powiodę cię.
Znał ten głos. Śpiewnie sykliwy, polifoniczny, cichy, lecz dźwięczny i wyraźny.
– Chodź za mną – powtórzyła żmija. – Będę cię wiodła.
Ściana wąwozu pękła. Tam, gdzie jar się kończył, w miejscu, gdzie był już jedynie szczeliną w skale. Teraz ta szczelina rozwarła się ze zgrzytem. To się nie dzieje naprawdę, pomyślał Lewart. To heroina. Zły trip. Bardzo, bardzo zły trip.
Prowadziła go, pełznąc szybko. Szedł jej śladem. Szczelina była wąska, a miejscami zwężała tak, że musiał ustawiać się bokiem.
Ściany były chropawe, ostre jak papier ścierny, poznaczone rozwidlonymi deseniami, przypominającymi nerwację liścia. Względnie układ żył i tętnic.
Coś zabłysło na żwirze. Moneta. Schylił się, podniósł. Na awersie widniała głowa słonia. Rewers nosił napis: BASILEOS DEMETRIOU i przedstawiał kaduceusz opleciony przez dwa zwrócone ku sobie głowami węże. Merkury, bóstwo obojnacze, przypomniał sobie Lewart. Manichejska równowaga sił Dobra i Zła. Agathodajmon i Kakodajmon, Ormuzd i Aryman…
Kalka kroków dalej, częściowo przysypana piaskiem, leżała czapka z oficerską rozetką, obok lornetka i parciana raportówka.
Lewart domyślał się, do kogo należały. Ale w ogóle się nie przejął. Wciąż był w euforii.
Szczelina zwężała się, w końcu formując portal, wejście do jaskini. Żmija wpełzła w ciemność. Wszedł za nią.
W uszach rozbrzmiały mu nagle gwar, wrzawa, okrzyki, brzęk naczyń, śmiech i piski kobiet.
Mag przyplątał się do wojska zaraz po założeniu garnizonu w Ortospanie. Nowej nadanej przez zdobywców nazwy nie akceptował zresztą, miejsce po staremu i uparcie nazywał Kaburą. Równie uparcie twierdził, że jest Chaldejczykiem i że nosi imię Astrajos. Deklarowanej wiedzy tajemnej i znajomości arkanów magicznych udowodnić nie chciał albo nie potrafił. Na leczeniu, trzeba mu było przyznać, znał się jednak nieźle, czy to czyrak od końskiego grzbietu, czy to ukruszony w ranie grot strzały, czy choroba złapana od baktryjskiej prostytutki, nie jednemu z żołnierzy mag pomógł w niedoli. Do tego potrafił ciekawie opowiadać, o okolicznych ziemiach i ludach wiedział wiele, jeśli nie wszystko, wywiad wojskowy sporo od niego skorzystał. Nie wzdragał się użyczać wiedzy i zwykłym wojakom, gdy takowa była im potrzebna.
Jak teraz Herpandrowi, synowi Pyrrusa, dowódcy pierwszej tetrarchii trzeciej ile.
– Złota żmija, tetrarcho? – Astrajos podrapał się w rzadką kręconą brodę. – Tutaj takich żmij nie ma, tegom pewien… Ha, jeśli człek czegoś może być pewien… Ułomniśmy, wiedzy o świecie ledwie uszczknąć zdołaliśmy… Ale o złotych żmijach nie słyszałem nawet. W ziemi Etiopów żyją węże skrzydlate, żywiące się balsamem. Żmije z doliny lorda jedzą biały pieprz, a z głów wyrastają im szlachetne kamienie. Ale żeby złote były, tom nie słyszał. Może są takie w Kataju, tam ponoć mają w estymie węże i smoki, bogato u nich gadów rozmaitych… W Indii wężów, zwanych tam nagami, takoż jakoby cała masa, więc pewnie w każdym kolorze coś się znajdzie. A na wyspie Lanka…