Выбрать главу

Czarnomor – do tej chwili – nie wydał najmniejszego dźwięku. Teraz zawył, zawył dziko i wściekle, niczym szakal. I na oślep rzucił się na Lewarta, wymachując szamszirem jak oszalały. Lewart wymanewrował go zwodem i krokiem w bok, uderzył barkiem, kopnął w goleń. Czarnomor zachwiał się, pochylił, a Lewart poderwał się i uderzył z góry, z wysoka. Wbił mulle miecz nad obojczyk, pionowo, wraził do połowy klingi. I zostawił tak, odskakując.

Czarnomor upadł na kolana. Szamszira z dłoni nie wypuścił, ale jasnym było, że unieść go już nie zdoła. Mógł tylko patrzeć na Lewarta, palić go wzrokiem kipiącym nienawiścią.

Lewart podszedł. Oburącz uchwycił rękojeść miecza, mocno naparł na głowicę. Klinga stawiała opór tylko przez moment, potem weszła jak w masło, aż po jelec. Czarnomor zatrząsł się i zadygotał, zadygotał konwulsyjnie, okropnie. Nie wydał najmniejszego dźwięku. Zaciskał usta, ale krew i tak wydarła się zza nich, wybluzgnęła gwałtowną falą. Mułła Hadżi Hatib Rahiqullah zakołysał się. A potem upadł na twarz.

Lewart patrzył na niego obojętnie. Potem odszedł. Podniósł swój AKS, wyjął i odrzucił pusty magazynek.

Przy samym wyjściu z jaskini skarbca zobaczył brezentowe worki. Były przepełnione, widział więc, co zawierały. Trotyl w opakowanych w bury parafinowany papier czterystugramowych kostkach, rozmiarów dziesięć na pięć na pięć centymetrów.

Za torbami leżało sześć metalowych, zielono lakierowanych talerzy. Miny przeciwczołgowe TM-46. Po sześć kilo materiału wybuchowego w każdej.

Czarnomor, pomyślał. Opętany nienawiścią białobrody Czarnomor. Nie spoczął, aż wytropił. I zamierzał unicestwić pomiot szajtana, niewiernego i żmiję, sahira czarownika i demonicę aluqah, wrogów plemienia ludzkiego. Razem z jaskinią, ich kryjówką i barłogiem. Zgodnie z nakazem Koranu zamierzał zgotować im kamienowanie i ogień piekielny zarazem. Nowocześnie, za pomocą trotylu i min przeciwczołgowych. Wyprodukowanych w ZSRR.

W jedną z kostek trotylu wetknięty był zapalnik elektryczny z przewodem. Lewart poszedł śladem przewodu.

Raportówka lejtnanta Bogdaszkina była na miejscu, w szczelinie, leżała tam, gdzie poprzednio, obok czapki i lornetki. Znalazł w niej przybory toaletowe. Mapy okolicy w skali 1:25000. Ściągnięte sparciałą recepturką listy. Fotografie dwóch dziewczynek, bliźniaczek, na oko sześcioletnich. Złożony na czworo, poprzecierany na krawędziach złożeń arkusz papieru, rysunek, jak się okazało. Przedstawiający bohaterów kreskówki, Wilka i Zająca, niezbyt udatnie nabazgranych kredkami. Koślawy napis pod obrazkiem głosił: DLA TATY. A na samym dnie, owinięty w szmatkę, magazynek. Pełny.

Lewart uzbroił nim AKS. Szczęknięcie zatrzasku, jak zwykle, przyniosło sekundową euforię. Szczęk ryglowanego zamka euforię o sekundę dłuższą.

Jaskinia skończyła się, w górze rozbłysło błękitem niebo.

Usłyszał głosy.

Jeden mudżahedin stał przy ścianie parowu i sikał na nią, gadając przy tym bez przerwy. Drugi, z papierosem w zębach, gmerał przy przewodach, schylony nad górniczą zapalarką strzałową. Usłyszał kroki Lewarta, podniósł głowę. Papieros wypadł mu z ust.

Lewart nacisnął język spustowy. Trafiony krótką serią duch runął, wierzgając i plącząc się we własny pirantumbon. Ten sikający odwrócił się, skoczył, sięgnął po karabin, oparty o skałę lee enfield. Nie zdążył. Seria trafiła go w brzuch. Osunął się, znacząc ścianę jaru rozmazaną smugą krwi. Głowa opadła mu na pierś. Siedział tak, wstrząsany drgawkami.

Ten od zapalarki rozdygotaną ręką wyciągnął spod zakrwawionej koszuli pistolet, TT, ale nie zdołał go nawet unieść. Otworzył usta w bezgłośnym krzyku, jego rozwarte czarne oczy patrzyły na Lewarta błagalnie. Lewart nacisnął spust i wywalił w niego resztę magazynka.

Niebo pociemniało, poczerniało wręcz.

* * *

Z głębi słyszał syk-wrzask żmii, jej okropną iachemę.

Muszę wrócić, pomyślał. Muszę wrócić do niej.

Wszedł w ciemność jaskini.

* * *

Kamienne figury w szpalerze ożyły. Pełne piersi kariatyd zdawały się prężyć, krągłe biodra kanefor tanecznie kołysać. Drapieżne oczy lamii zdawały się śledzić każdy jego krok, wykrzywione usta empuz zdawały się szeptać. Grozić. Albo ostrzegać.

Okrągła kawerna była pusta. Lśniły błękitem lazurytowe menhiry, rozpościerał skrzydła posąg ufryzowanej po persku bogini w gwiezdnym diademie, stojący pośród czaszek i rubinów. Ale na katafalku nie było żmii.

Dostrzegł ruch, a z mroku wyłoniła się postać. Postać kobiety. Zbliżyła się do jednego z lazurytowych bloków, oparła o niego, lekko przeginając wiotką talię.

Kolejna zjawa, pomyślał. Kolejny eidôlon. Kolejne simulacrum. Czyje? Czyżby Wiki? Czyżby to była Wika?

To nie była Wika.

Postąpił krok, krok uczyniła również kobieta. Czarnowłosa, obnażona do bioder. Od bioder w dół odziana w powłóczystą, przetykaną złotem szatę.

Pamiętał. Widział ją już. Przed trzema laty. W Paryżu, na wernisażu w Salon de Paris. Na płótnie Charlesa Augusta Mengina. Jako półnagą Safonę o niepokojącym spojrzeniu.

Pamiętał. Widział ją już. W Arkadii, niedaleko granicy z Messenią. W okolicach Figalei. W świątyni, w cyprysowym gaju. Jako marmurową statuę.

Zbliżył się. Pozdrowił. Obce słowa w nieznanym języku nieprzyjemnie drażniły wargi.

– O, Eurynome, krągłobiodra Bogini Wszechrzeczy, ty, któraś w początku istnienia olśniewająco naga wyłoniła się z Chaosu, by oddzielić wody od niebios…

Mówił, ona zaś zbliżała się, powoli, z każdym jego słowem była coraz bliżej. Widział jej złote oczy. Jej złotawą skórę i pokrywający ją filigranowy deseń.

– O, pięknooka Eurynome, ty, któraś tańczyła na falach, tańcem twym przywabiając Prawęża Ofiona, by móc spleść się z nim w miłosnym uścisku, w rozkoszy poczynając Jajo Świata, z którego wykluło się wszystko, co istnieje: Słońce, Księżyc, planety, gwiazdy, Ziemia z jej górami, rzeki, drzewa, zioła i wszelkie żywe stworzenie…

– Wybrałam cię – powiedziała złotooka kobieta. – Jesteś mój. Mój obrońco.

– Dam ci wszystko, czego zapragniesz. Czego kiedykolwiek pragnąłeś. Spełnię pragnienia, o których dziś jeszcze nie wiesz.

– Zawiodę cię do Gulshan-i Quds, Najwyższego Nieba. Wskażę i podaruję bogactwa, przy których zbledną skarbce Lampaki i Firuz Kuh. Napoję cię miodem, mlekiem i olimpijską ambrozją. Dam zakosztować białej somy, jakiej nie kosztował Indra, uraczę bhangi godną samego Sziwy. Napoję cię srebrzystą haomą magów, napoję zrodzoną z kropel krwi amritą, sokiem z nieznanej Teofrastowi mandragory. Upoję cię moim jadem, w którym zawarta jest Wieczność.

– Nie będzie niebytu ani bytu, końca ani początku. Nie będzie Słońca, nie będzie Księżyca ni gwiazd, nie będzie Ziemi, nie będzie przestworzy, nie będzie rozłamu pomiędzy dniem a nocą, nie będzie istniała Śmierć. Będzie Bezruch. Będzie Bezczas. Spokój i głęboki sen, jeśli snu zapragniesz zaznać. Potęga i wszechobecność, jeśli ich zechcesz. Wojna, przemoc i krew, jeśli ich zapragniesz. Wieczna wojna. Po wieczność.

– Dam ci jedyny pokój, jakiego może zaznać wojownik.