Palce, które dotknęły jego policzka, miały długie paznokcie, lśniące złotem, jakby pokryte warstewką szlachetnego metalu. Ramię, które otoczyło mu szyję, zdobił delikatny, przypominający łuski wzór. Z ust, które czuł przy uchu, wydobywał się syk, syk cichy i melodyjny.
Był dla niej wężem, Prawężem Ofionem, przybyłym na jej zew wraz z wiatrem północnym. Prawężem Orionem, zdolnym owinąć ją, spowić, otoczyć zwojami, spleść się z nią w uścisku. Ona, spleciona z nim w miłosny węzeł, była dlań jak Eurynome, olśniewająco naga Eurynome, Bogini Wszechrzeczy. Była dlań jak Asztarte, jak Ereszkigal, jak Inanna. Jak Anahita, bogini Świętego Tańca, u stóp posągu której spełniali ofiarę. Ardvi Sura Anahita, Wilgotna Jaśniejąca Nietykalna, ta, która zapładnia źródła wodami gwiazd. Ta, która włada męskim nasieniem.
Spleceni i splątani tańczyli na falach, w spazmach rozkoszy poczynając Niebo i Ziemię, Słońce, Księżyc, planety, gwiazdy, rzeki, drzewa, zioła i wszelkie stworzenie.
Jaskinia zatrzęsła się od niedalekich eksplozji. Ze ścian sypnęły się, szeleszcząc, drobne kamyki, ze stropu spadł pył, osiadając na lazurytach jak trąd. Wszczęła się i dobiegła uszu Lewarta dzika kanonada, serie z broni maszynowej, wybuchy granatów.
– To nic – powiedziała Żmija. – To tylko śmierć.
– Zastawa… – Uwolnił się z jej objęć, przytomniejąc nagle i boleśnie. – To atak na zastawę! Tam trwa walka!
– To dzieje się w innych światach. W innych czasach. I ciebie już nie dotyczy.
– Moi koledzy… – Szarpnął się. – Ja muszę…
Pokryte złotawym deseniem ramię owinęło mu szyję. I zacisnęło się, zacisnęło mocno i okrutnie, jak garota, jak arkan, jak stryczek. W oczach pociemniało mu, w skroniach zatętniło. Był bliski utraty przytomności.
– Inne światy… – Poczuł, jak coś wężowo oplata mu i paraliżuje nogi. – Inne czasy. Nie twoje już. Ty jesteś mój.
Na zewnątrz huczała kanonada. Ze stropu kawerny sypał się kurz.
Baterie artylerii Ajub Chana strzelały od strony gór i drogi prowadzącej do Maiwandu. Wstrzelały się szybko, teraz prażyły gęsto i celnie, rażąc środek brytyjskich pozycji skoncentrowanym ogniem. Jeden z pocisków rozerwał się niebezpiecznie blisko, nie dalej niż sto jardów od stanowisk zajmowanych przez Sześćdziesiąty Szósty. Henry James Barr zaklął paskudnie.
– To są, bigod, angielskie działa! Gwintowane dwunastofuntówki Armstronga! Lepsze od naszych!
– Lepsze – zgodził się porucznik Richard Trevor Chute, nie opuszczając lornetki. – I jest ich więcej. Wali w nas chyba pięć baterii, ze dwadzieścia dział polowych. Do tego kilka haubic, zapewne od Kruppa. A podobno, niech Bóg ma w opiece nasz wywiad, mieli mieć tylko stare odprzodówki…
Kolejny pocisk eksplodował, tym razem znacznie bliżej, poczuli podmuch, usłyszeli świst szrapneli. Drummond odruchowo wciągnął głowę w ramiona. Dzięki Bogu, pomyślał, nas tu chroni pozycja w kotlince, mniej widocznych nie biorą nas na cel. Ale innym tęgo się obrywa. Kawalerzystom jest gorąco, tracą ludzi i konie, wśród sipajów na lewym skrzydle i w centrum szrapnele też zbierają krwawe żniwo…
– Jeśli Burrows… – Chute jakby go słyszał. – Jeśli Burrows zaraz nie rzuci konnicy do szarży, niedługo nie będzie miał czego rzucać! Na co on czeka, chciałbym wiedzieć? Bloody hell…
– Do kompanii, panowie oficerowie! – przerwał im donośny rozkaz majora Blackwooda. – Gotuj się! Będzie atak! Ruszą na nas!
Major mógł mieć rację. Naprzeciw stojącego na lewym skrzydle 1. Pułku Grenadierуw Bombajskich Ajub Chan ześrodkował oddziały z Heratu, regimenty kabulskie i nieregularną afgańską jazdę, co najmniej osiem tysięcy ludzi, ci wciąż jednak trwali na pozycjach. Ajub musiał widzieć, jak skutecznie gnębi Brytyjczyków jego artyleria, i z frontalnym atakiem się nie spieszył. Inaczej rzecz się miała na skrzydle prawym, na wprost Sześćdziesiątego Szóstego. Tu, oddzielona od linii brytyjskich wąwozami i rozgałęzionym korytem wyschłej rzeczki stała pod zielonymi sztandarami piesza horda ghazich, ciągnących za Ajubem fanatyków religijnych. Horda wyła bez ustanku, potrząsała nożami, szablami, mieczami i włóczniami. Wielu nosiło białe szaty, ci, jak wiedział Drummond, przysięgli iść i bić się na śmierć, oddać życie w walce z niewiernymi. Nieliczni, widział to w lornetce, mieli dżezaile, jak również muszkiety Brown Bess i stare enfieldy, zdobyte pewnie jeszcze podczas pierwszej wojny, w czterdziestym drugim. Częstsze były jednak prymitywne dzidy zrobione z przytwierdzonych do tyk angielskich bagnetów. I teraz, gdy słońce stanęło w zenicie, horda z dzikim wyciem rzuciła się do ataku.
– Good Lord – westchnął Barr. – Ich tam jest z dziesięć tysięcy…
Może być więcej, pomyślał Drummond, sięgając do kabury po adamsa. Nie zgadnąć, ilu kryją tamte głębokie jary i koryta strumieni.
Zobaczył, jak dowódca pułku, podpułkownik James Galbraith, dobywa szabli z pochwy.
– Gotuj się!
– Ładuj! Cel!
Pierwszy szereg celował z pozycji leżącej, drugi przyklęknął. Horda, pokonawszy wyschłe koryto rzeczki, gnała na nich, wyjąc dziko. Pułkownik wyjął z kieszeni chusteczkę, złożył ją, wytarł wąsy i czubek nosa.
– Steady, lads! Steady!
Atakujący ghazi zbliżyli się na siedemset jardów.
– Now! – krzyknął Galbraith. – A volley!
– Ognia!
Kompanie Sześćdziesiątego Szóstego dały salwę jak jeden mąż, jak na pułkowej strzelnicy, jakby jedna ognista iskra przeskoczyła po linii. Grad kul położył pokotem pierwsze szeregi ghazich, zwyczajnie ich zmiótł. Ale dalsi parli naprzód, tratując zabitych i rannych, wyjąc, rycząc i wywijając bronią.
– Allaaahu akbaaar!
– Fire!
Znowu salwa, tym razem z czterystu jardów, z podobnie morderczym efektem. Ale i tym razem nie zatrzymało to ghazich. Drummond rzucił okiem na ładujących broń żołnierzy. Ale wciąż był spokojny. W rękach wyćwiczonego strzelca karabin Martini-Henry mógł na minutę wystrzelić piętnaście do dwudziestu kul.
– Ognia!
Tym razem wyraźnie widział karminowe rozbryzgi, widział, jak białe całuny fanatyków momentalnie rudzieją od krwi. Słyszał wrzaski ranionych. I dziki ryk reszty, której wciąż nie dawało się zatrzymać. Ruchy ładujących broń stawały się coraz bardziej nerwowe.
– Allaaahu akbaaaar!
– A volley! – ryczał Galbraith. – Give’m another volley, damn them!
Salwa, z dwustu jardów. Następna, ze stu.
– Fix bayonets! – wrzasnął Barr.
Drummond uniósł rewolwer, wycelował. Ale nie wystrzelił. Thank God, pomyślał, widząc łamiące się szeregi ghazich. Nareszcie, wytarł czoło rękawiczką. Cofają się. Bagnety chwilowo nie będą potrzebne. Zatrzymaliśmy ich, odstępują. Będzie chwila odpoczynku… Afgańska artyleria też jakby ucichła… Dziękować Bogu… I karabinom Martini-Henry…
Z lewego skrzydła wciąż rozbrzmiewała kanonada, pochłonięty bojem Drummond nie zauważył nawet, że bataliony z Heratu i nieregularna afgańska jazda rozpoczęły szturm i tam; to był powód, dla którego umilkły nieprzyjacielskie działa. Również jednak i ten atak nie miał, jak wyglądało, powodzenia. Bateria Royal Horse Artillery skutecznie, zdawało się, raziła nacierających szrapnelami ze swych dziewięciofuntówek. Twardo stali na pozycjach sipaje z pułków bombajskich, 1. Grenadierski i 30. Pieszy, zwany Strzelcami Jacoba. Sipaje wiedli stały ogień, odpierając kolejne fale ataków. Sami, jak spostrzegł Drummond, też jednak ponosili straty, kule z afgańskich muszkietów i dżezaili mocno przerzedzały ich szeregi. Stali jednak nieugięcie. A w głębi brytyjskiego ugrupowania formowała się w szwadrony Native Cavalry, bombajskie pułki Queen’s Own i Scinde Horse. Burrows zaraz wyda rozkaz, pomyślał Drummond, za moment lansjerzy pójdą do szarży. Z flanki uderzą na wojsko Ajuba, rozproszą je, nieregularni i ghazi pierzchną pierwsi. Bitwa jest wygrana. Thank God…