– Nie nazywaj mnie sahibem – powiedział zimno. – Dziś, tutaj, wszyscy jesteśmy równi. Niniejszym mianuję cię białym.
– Na czas bitwy?
– Nie. – Porucznik wciągnął powietrze, patrząc na pędzących na nich ghazich, na ich włócznie i noże. – Dożywotnio.
Było wpół do godziny trzeciej po południu, 27 lipca 1880, czterdziesty trzeci rok panowania Wiktorii, królowej Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii, pierwszej cesarzowej Indii.
Ściany kawerny trzęsły się od wybuchów. Seriami waliły de-sze-ka, zanosił się ciągłym ogniem utios, biły pekaemy. Eksplodowały granaty.
Żmija zluzowała nieco uścisk na jego szyi, Lewart zachłysnął się oddechem. Nie stawiał już oporu.
– Tam – powiedziała Żmija – jest tylko śmierć. Twoje miejsce jest tu. Bo ja ciebie wybrałam.
Poczuł na piersi jej wargi. A potem ukłucie i paraliżujący ból. – Upoję cię moim jadem, w którym zawarta jest Wieczność. Efekt był natychmiastowy. I stokroć silniejszy niż po heroinie.
Nagle był tam, gdzie na ołtarzach tańczył ogień, oślepiająco biały w swej prześwietności, a odblaski migotały na freskach naściennych. Był tam, gdzie w uświęconym obrzędzie śpiewano dla Dobrej Bogini, gdzie tańczono dla niej, tanecznymi ruchami naśladując ruch płomienia, a freski naścienne też zdawały się tańczyć. Był tam, gdzie uświęcano Boginię pitą dla niej Błogosławioną Haomą, a pod wpływem haomy dusze wychodziły z ciał i wzlatywały ku boskości, by wreszcie pojąć ją, zrozumieć i nazwać. Dusze opuszczały ciała, haoma krążyła w żyłach, płonął ogień ubóstwienia. Wznosił się śpiew.
Haoma ogniem krążyła w żyłach.
Ogień płonął na ołtarzu, palił się dla Wielkiej i Dobrej Bogini Wszechrzeczy.
Do Aleksandrii Kaukaskiej zostawało im nie więcej niż pięćdziesiąt stadiów. Tetrarcha Herpander, od chwili wyruszenia niespokojny, odprężył się nieco. I uznał, że można nareszcie dać wytchnąć nieco koniom. Wstrzymał ogiera, odwrócił się do podkomendnych. Ale rozkazu wydać nie zdążył.
Poczuł silne drganie gruntu, a ostro zarysowana na tle nieba grań zamazała się nagle w oczach. A potem cały wąwóz, zdało się, zwalił się nich.
Toczące się z urwisk głazy spadły na czołówkę oddziału, obalając konie wraz z jeźdźcami. Tych, których głazy ominęły, nakrył i zwalał z koni grad mniejszych kamieni, rwanych lawiną ze zboczy. Konie rżały dziko, prodromoi wrzeszczeli i klęli. A w ślad za gradem kamieni sypnął się na nich grad strzał.
Na oczach Herpandra przeleciał przez zad konia trafiony w gardło Frygijczyk Stafilos, obok spadł jeździec ugodzony w oko. Inny, zgięty na końską szyję, mocował się ze strzałą utkwioną w barku.
Zafurczały rzucane z urwiska dziryty, w ślad, niemal natychmiast, z pochyłości rzucili się na nich uzbrojeni ludzie.
– Bij! – wrzasnął Herpander, podrywając Zefiosa. – Bij ich! Alale alalaaaa!
– Alaleee alalaaaaaa!
Kary ogier po raz kolejny ratował życie swemu panu. Przesadzał głazy jak antylopa, lawirował między nimi jak gazela, napastników obalał impetem jak bojowy słoń. I robił to tak szybko, że wyprzedził całą tetrarchię i nie wiedzieć kiedy wniósł Herpandra wprost między wrogów. Nagle znalazł się wśród nich, w samym środku, czując ze wszystkich stron smród skór i futer, w które byli odziani, bardziej przez to przypominając półbestie niż ludzi.
Ale Zefios i jego jeździec nie po raz pierwszy byli otoczeni zewsząd wrogami, ludzi, półbestie i bestie wliczając. Herpander dwóch uśmiercił natychmiast, dwoma krótkimi pchnięciami kawaleryjskiej sarissy w gardła. Zefios wierzgnięciem kopyta zmiażdżył głowę trzeciego. Czwarty dostał sztych w twarz, pod kryjącą czoło i oczy wilczą czapę z paszczą i kłami. Piąty, taki sam wilkołak, krzywym jak sierp nożem usiłował zranić Zefiosa w brzuch. Herpander obalił go uderzeniem drzewca i przygwoździł do ziemi.
– Alaleee alalaaaaaaa!
Jednak rację miał Astrajos, chaldejski mag, pomyślał, wyrywając ostrze. Jestem skażony wojną. Jedyne, co umiem, to zabijać.
Reszta tetrarchii przebijała się ku niemu, wiedziona przez krwawiącego z rany na czole Bryzosa. Rozpalony bojem Herpander nie czekał, ponownie spiął Zefiosa i samotnie runął na Paropamisadów, których coraz to więcej i więcej zsuwało się po zboczach. Wielu docierało na drogę już martwych, trafianych ciskanymi przez prodromoi sarissami, ksystonami i scytyjskimi paltonami. Widząc więc, że drzewcowej broni mu nie zbraknie, Herpander ścisnął boki ogiera udami, wzniósł się i z mocą miotnął własną sarissą, na wylot przeszywając wielkiego brodacza w czapie z bawolimi rogami, najwyraźniej przywódcę, bo po jego upadku część górali poszła w rozsypkę. Tetrarcha porwał za kopis i rzucił się na tych, co wytrwali. Jednemu ściął głowę wraz z kosmatym kołpakiem. Drugiemu, zbrojnemu w krzemieniastą maczugę, odrąbał rękę powyżej łokcia.
I wtedy Zefios, Wiatr Zachodni, zarżał dziko, targnął się, stanął dęba. I runął na kamienie. Herpander w ostatnim momencie zeskoczył, unikając przygniecenia. Upadł, zerwał się, zaklął, widząc strzałę, pogrążoną w szyi ogiera do pół brzechwy. Na nic więcej nie miał czasu. Pędziło na niego trzech, wszyscy uzbrojeni w noże wielkie jak kosy. Potwór w kryjącej głowę i ramiona skórze kozła, razem z rogatą i zębatą głową. Drugi, szaman chyba, bo cały obwieszony klekocącymi kośćmi. I trzeci, w portkach włosem na wierzch, istny satyr.
Nim dobiegli, koźlogłowa i szamana zwaliły z nóg celnie ciśnięte paltony. Satyr uciekł. A do Herpandra dołączył nagle Bryzos i kilku prodromoi, łącznie pięć wierzchowców.
Oko Zefiosa zmętniało. Głowa bezwładnie opadła mu na kamienie.
– Konia! – ryknął Herpander. – Podajcie mi ko…
Strzała trafiła go pod prawy obojczyk, gładko przebijając skórzany kubrak. Chwycił za brzechwę, w tym momencie drugi grot ugodził go w twarz, przeszywając lewy policzek i wychodząc karkiem. Herpander upadł na kolana. Czuł, jak Bryzos usiłuje go podnieść. Ale był już bezwładny i leciał przez ręce. Wyrzygał krew, zadławił się, zacharczał, w oczach pociemniało mu nagle, kończyny zmroziło zimno.
– Alaleeee alalaaaa!
Z mocą rozbrzmiał macedoński okrzyk bojowy, zadudniły kopyta, świsnęły i poleciały gradem strzały, dziesiątkując zmykających Paropamisadów. Od strony gardzieli wąwozu przybywała odsiecz. Hippotoxotai, łucznicy konni, w skórzanych hełmach i przeszywanych kabadionach.
Herpander nie widział już tego. Zapadał w czarną noc i nicość.
Jestem Herpander, syn Pyrrusa, zdążył jeszcze pomyśleć. Prodromos, dowódca pierwszej tetrarchii trzeciej ile w niezwyciężonej armii Aleksandra, Wielkiego Króla Macedonii. Króla, pod którego wodzą rzuciliśmy na kolana Syrię, Egipt i Persję, zdobyliśmy Efez, Tyr, Babilon i Persepolis. Świat jest nasz, klęczy przed nami. Ale ja, Herpander, podboju Indii już nie zobaczę. Bo topię się w zalewającej mi płuca własnej krwi. Tu, w zapomnianym przez bogów wąwozie zapomnianej przez bogów krainy. Ginę od topornie wykonanych strzał przyodzianych w skóry dzikusów, istnych górskich półbestii.
Zaiste, igraszką Tyche jest życie…
Było późne lato, siódmy rok panowania Wielkiego Króla Aleksandra.
Sierżant Guszczyn odrzucił PKM, nie mógł już strzelać, kula rozorała mu prawą dłoń i oderwała dwa palce. Porwał za granat, wyszarpnął zębami zawleczkę, cisnął na oślep.
– Proszczaj, prapor! – krzyknął łamiącym się głosem.
Strzelający z utiosa Barmalej nie odwrócił głowy. Mógł nie usłyszeć, krwawił z obydwu uszu. A wystrzały i wybuchy i tak głuszyły wszystko.