Выбрать главу

– Nie nazywaj mnie sahibem – powiedział zimno. – Dziś, tutaj, wszyscy jesteśmy równi. Niniejszym mianuję cię białym.

– Na czas bitwy?

– Nie. – Porucznik wciągnął powietrze, patrząc na pędzących na nich ghazich, na ich włócznie i noże. – Dożywotnio.

* * *

Było wpół do godziny trzeciej po południu, 27 lipca 1880, czterdziesty trzeci rok panowania Wiktorii, królowej Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii, pierwszej cesarzowej Indii.

* * *

Ściany kawerny trzęsły się od wybuchów. Seriami waliły de-sze-ka, zanosił się ciągłym ogniem utios, biły pekaemy. Eksplodowały granaty.

Żmija zluzowała nieco uścisk na jego szyi, Lewart zachłysnął się oddechem. Nie stawiał już oporu.

– Tam – powiedziała Żmija – jest tylko śmierć. Twoje miejsce jest tu. Bo ja ciebie wybrałam.

Poczuł na piersi jej wargi. A potem ukłucie i paraliżujący ból. – Upoję cię moim jadem, w którym zawarta jest Wieczność. Efekt był natychmiastowy. I stokroć silniejszy niż po heroinie.

* * *

Nagle był tam, gdzie na ołtarzach tańczył ogień, oślepiająco biały w swej prześwietności, a odblaski migotały na freskach naściennych. Był tam, gdzie w uświęconym obrzędzie śpiewano dla Dobrej Bogini, gdzie tańczono dla niej, tanecznymi ruchami naśladując ruch płomienia, a freski naścienne też zdawały się tańczyć. Był tam, gdzie uświęcano Boginię pitą dla niej Błogosławioną Haomą, a pod wpływem haomy dusze wychodziły z ciał i wzlatywały ku boskości, by wreszcie pojąć ją, zrozumieć i nazwać. Dusze opuszczały ciała, haoma krążyła w żyłach, płonął ogień ubóstwienia. Wznosił się śpiew.

Haoma ogniem krążyła w żyłach.

Ogień płonął na ołtarzu, palił się dla Wielkiej i Dobrej Bogini Wszechrzeczy.

* * *

Do Aleksandrii Kaukaskiej zostawało im nie więcej niż pięćdziesiąt stadiów. Tetrarcha Herpander, od chwili wyruszenia niespokojny, odprężył się nieco. I uznał, że można nareszcie dać wytchnąć nieco koniom. Wstrzymał ogiera, odwrócił się do podkomendnych. Ale rozkazu wydać nie zdążył.

Poczuł silne drganie gruntu, a ostro zarysowana na tle nieba grań zamazała się nagle w oczach. A potem cały wąwóz, zdało się, zwalił się nich.

Toczące się z urwisk głazy spadły na czołówkę oddziału, obalając konie wraz z jeźdźcami. Tych, których głazy ominęły, nakrył i zwalał z koni grad mniejszych kamieni, rwanych lawiną ze zboczy. Konie rżały dziko, prodromoi wrzeszczeli i klęli. A w ślad za gradem kamieni sypnął się na nich grad strzał.

Na oczach Herpandra przeleciał przez zad konia trafiony w gardło Frygijczyk Stafilos, obok spadł jeździec ugodzony w oko. Inny, zgięty na końską szyję, mocował się ze strzałą utkwioną w barku.

Zafurczały rzucane z urwiska dziryty, w ślad, niemal natychmiast, z pochyłości rzucili się na nich uzbrojeni ludzie.

– Bij! – wrzasnął Herpander, podrywając Zefiosa. – Bij ich! Alale alalaaaa!

– Alaleee alalaaaaaa!

Kary ogier po raz kolejny ratował życie swemu panu. Przesadzał głazy jak antylopa, lawirował między nimi jak gazela, napastników obalał impetem jak bojowy słoń. I robił to tak szybko, że wyprzedził całą tetrarchię i nie wiedzieć kiedy wniósł Herpandra wprost między wrogów. Nagle znalazł się wśród nich, w samym środku, czując ze wszystkich stron smród skór i futer, w które byli odziani, bardziej przez to przypominając półbestie niż ludzi.

Ale Zefios i jego jeździec nie po raz pierwszy byli otoczeni zewsząd wrogami, ludzi, półbestie i bestie wliczając. Herpander dwóch uśmiercił natychmiast, dwoma krótkimi pchnięciami kawaleryjskiej sarissy w gardła. Zefios wierzgnięciem kopyta zmiażdżył głowę trzeciego. Czwarty dostał sztych w twarz, pod kryjącą czoło i oczy wilczą czapę z paszczą i kłami. Piąty, taki sam wilkołak, krzywym jak sierp nożem usiłował zranić Zefiosa w brzuch. Herpander obalił go uderzeniem drzewca i przygwoździł do ziemi.

– Alaleee alalaaaaaaa!

Jednak rację miał Astrajos, chaldejski mag, pomyślał, wyrywając ostrze. Jestem skażony wojną. Jedyne, co umiem, to zabijać.

Reszta tetrarchii przebijała się ku niemu, wiedziona przez krwawiącego z rany na czole Bryzosa. Rozpalony bojem Herpander nie czekał, ponownie spiął Zefiosa i samotnie runął na Paropamisadów, których coraz to więcej i więcej zsuwało się po zboczach. Wielu docierało na drogę już martwych, trafianych ciskanymi przez prodromoi sarissami, ksystonami i scytyjskimi paltonami. Widząc więc, że drzewcowej broni mu nie zbraknie, Herpander ścisnął boki ogiera udami, wzniósł się i z mocą miotnął własną sarissą, na wylot przeszywając wielkiego brodacza w czapie z bawolimi rogami, najwyraźniej przywódcę, bo po jego upadku część górali poszła w rozsypkę. Tetrarcha porwał za kopis i rzucił się na tych, co wytrwali. Jednemu ściął głowę wraz z kosmatym kołpakiem. Drugiemu, zbrojnemu w krzemieniastą maczugę, odrąbał rękę powyżej łokcia.

I wtedy Zefios, Wiatr Zachodni, zarżał dziko, targnął się, stanął dęba. I runął na kamienie. Herpander w ostatnim momencie zeskoczył, unikając przygniecenia. Upadł, zerwał się, zaklął, widząc strzałę, pogrążoną w szyi ogiera do pół brzechwy. Na nic więcej nie miał czasu. Pędziło na niego trzech, wszyscy uzbrojeni w noże wielkie jak kosy. Potwór w kryjącej głowę i ramiona skórze kozła, razem z rogatą i zębatą głową. Drugi, szaman chyba, bo cały obwieszony klekocącymi kośćmi. I trzeci, w portkach włosem na wierzch, istny satyr.

Nim dobiegli, koźlogłowa i szamana zwaliły z nóg celnie ciśnięte paltony. Satyr uciekł. A do Herpandra dołączył nagle Bryzos i kilku prodromoi, łącznie pięć wierzchowców.

Oko Zefiosa zmętniało. Głowa bezwładnie opadła mu na kamienie.

– Konia! – ryknął Herpander. – Podajcie mi ko…

Strzała trafiła go pod prawy obojczyk, gładko przebijając skórzany kubrak. Chwycił za brzechwę, w tym momencie drugi grot ugodził go w twarz, przeszywając lewy policzek i wychodząc karkiem. Herpander upadł na kolana. Czuł, jak Bryzos usiłuje go podnieść. Ale był już bezwładny i leciał przez ręce. Wyrzygał krew, zadławił się, zacharczał, w oczach pociemniało mu nagle, kończyny zmroziło zimno.

– Alaleeee alalaaaa!

Z mocą rozbrzmiał macedoński okrzyk bojowy, zadudniły kopyta, świsnęły i poleciały gradem strzały, dziesiątkując zmykających Paropamisadów. Od strony gardzieli wąwozu przybywała odsiecz. Hippotoxotai, łucznicy konni, w skórzanych hełmach i przeszywanych kabadionach.

Herpander nie widział już tego. Zapadał w czarną noc i nicość.

Jestem Herpander, syn Pyrrusa, zdążył jeszcze pomyśleć. Prodromos, dowódca pierwszej tetrarchii trzeciej ile w niezwyciężonej armii Aleksandra, Wielkiego Króla Macedonii. Króla, pod którego wodzą rzuciliśmy na kolana Syrię, Egipt i Persję, zdobyliśmy Efez, Tyr, Babilon i Persepolis. Świat jest nasz, klęczy przed nami. Ale ja, Herpander, podboju Indii już nie zobaczę. Bo topię się w zalewającej mi płuca własnej krwi. Tu, w zapomnianym przez bogów wąwozie zapomnianej przez bogów krainy. Ginę od topornie wykonanych strzał przyodzianych w skóry dzikusów, istnych górskich półbestii.

Zaiste, igraszką Tyche jest życie…

* * *

Było późne lato, siódmy rok panowania Wielkiego Króla Aleksandra.

* * *

Sierżant Guszczyn odrzucił PKM, nie mógł już strzelać, kula rozorała mu prawą dłoń i oderwała dwa palce. Porwał za granat, wyszarpnął zębami zawleczkę, cisnął na oślep.

– Proszczaj, prapor! – krzyknął łamiącym się głosem.

Strzelający z utiosa Barmalej nie odwrócił głowy. Mógł nie usłyszeć, krwawił z obydwu uszu. A wystrzały i wybuchy i tak głuszyły wszystko.