Wika, Wiktoria Fiodorowna Kriażewa, dziś nazywa się Vicky Myers. Mieszka z mężem w Dearborn, w stanie Michigan.
Nie, nie zapomniałem. O Pawle Sławomirowiczu Lewarcie, praporszczyku ze sto osiemdziesiątego pułku zmechanizowanego sto ósmej MSD. Znam swoje obowiązki, wiem, że mus opowiedzieć, co się z nim stało. Choć tak do końca to tego nie wiadomo.
Postrzelony przez Sawieliewa trafił do medsanbatu w Puli-Chumri. Nie do Bagramu albo Czarikaru, jak wszyscy inni ranni z „Sołowieja”, ale do Puli-Chumri właśnie. Spędził tam dziesięć dni, a natychmiast po wypisaniu czekał go dembel. Wcześniejszy, niż należałoby oczekiwać, po niecałych piętnastu miesiącach w Afganie. Przetransportowany do Bagramu odwiedził szpital, widziano go w towarzystwie pielęgniarki, siostry Tatiany Nikołajewny Ostrogorodskiej. Nic szczególnego, w towarzystwie Tatiany Ostrogorodskiej widywano wielu. A siódmego lipca 1984, w sobotę, gdy przyszła nań kolej stawić się na bagramskim we-pe-pe i wsiadać na pokład lecącego do Taszkientu Iła-76, okazało się, że Lewarta nie ma. Że znikł. Po prostu znikł. Bez śladu.
W wyniku wdrożonego śledztwa po rekordowo krótkim czasie aresztowano Anatolija Pochliebina, kierowcę z 863. awtobatu, znanego pod ksywką Karter. Aresztowany niemal natychmiast przyznał się, że piątego lipca na prośbę praporszczyka Pawła Lewarta zabrał go, zawiózł i wysadził na sto dziewięćdziesiątym trzecim kilometrze drogi Kabul-Dżalalabad, trzydzieści kilometrów za Sorobi, w miejscu, gdzie siedemnastego czerwca zmasakrowano załogę zastawy „Sołowiej”. Tam praporszczyk pożegnał się i więcej już go Karter nie widział.
Wożenie praporszczyków bez rozkazu, choć sprzeczne z regulaminem, ciężkim przestępstwem nie było i Karter byłby się z afery wykaraskał, gdyby nie fakt, że wydział specjalny odkrył jego schowki i dziuple, a w nich, wśród zwykłych fantów i zwyczajowej kontrabandy, rzecz zgoła niezwykłą – szczerozłoty ryton, naczynie do wina, ozdobione reliefem z wizerunkiem rogatej głowy gazeli, przedmiot ewidentnie starożytny, zabytek, jak orzekli biegli, pochodzenia perskiego, z czasów achemenidzkich, okaz niezwykle rzadki i wprost bezcenny.
Przyciśnięty Karter wyznał, że zabytkowym naczyniem przekupił go praporszczyk Lewart właśnie. Rzecz, oświadczył, pochodziła z położonego opodal zastawy ślepego jaru, w którym praporszczyk kumał się z tresowaną żmiją. Wszyscy na zastawie wiedzieli, że obłaskawił gada, że karmił go szczurami i wytresował. Do szukania skarbów, ani chybi.
Wydział specjalny dokonał wizji lokalnej na zastawie „Sołowiej”. Całą okolicę dokładnie przeszukano. We wskazanym miejscu nie znaleziono żadnego jaru, żadnego parowu, żadnej rozpadliny. Nie znaleziono niczego. Była tam tylko lita, goła, stroma ściana górskiego zbocza. Penetrowano teren bardzo dokładnie i długo, aż wreszcie jeden z osobistów wdepnął na minę PFM i stracił stopę. Wówczas poszukiwań zaprzestano, praporszczyka Lewarta uznano za zaginionego bez wieści, a Karterowi postawiono poważne zarzuty. Towarzysze afgańscy już od dawna skarżyli się, że spełniający internacjonalistyczny obowiązek czerwonoarmiści nazbyt często kradną i rabują skarby kultury narodowej, więc na Karterze się skrupiło. Dostał dwanaście w zaostrzonym rygorze. Ale nie siedział nawet dnia. Podczas transportu znikł, a wraz z nim trzyosobowa eskorta i uaz, którym go wieziono. Krążyły po Kabulu plotki, że w spekulacyjny biznes Kartera wplątane były wysokie szarże i figury, które odwdzięczyły się za to, że nie sypnął ich w śledztwie.
Ktoś potem widział ponoć Kartera w Pakistanie, w Peszawarze. Inni podobno widzieli go w dagestańskiej Machaczkale. Nie wiadomo, czy to prawda.
Ale jeśli nawet, to jest to już całkiem inna historia.
Mimo osiemdziesięciu dwóch ciążących na karku lat Muhammad Hamid wzrok wciąż miał sokoli. Z miejsca, gdzie siedział w kucki pod duwałem, rozpościerał się widok na dolinę i drogę, widok piękny i daleki. Starzec szybko dostrzegł zbliżającą się w chmurze pyłu kolumnę. Sześć humvee i cztery transportery opancerzone, w ostrym tempie jadące w kierunku Ghazni. Spostrzegł też, że na przekór jego nadziejom kolumna zwalnia, by wreszcie zatrzymać się tuż poniżej kiszłaka. Zobaczył też to, czego się lękał. Wysiadających żołnierzy.
Na przestrzeni ostatnich czterdziestu lat kiszłak Badguzar był bombardowany i palony do gruntu okrągłe pięć razy.
Muhammad Hamid obrócił się w stronę domostwa.
– Dżamila! – wrzasnął do kręcącej się po podwórzu wnuczki. – Radio!
Mieszkańcy kiszłaku Badguzar i innych wiosek mieli już za sobą sporo smutnych doświadczeń, a nauka w las nie poszła. Amerykanie i żołnierze z NATO wiedzieli, że talibowie zakazali oglądania telewizji i słuchania radia. Kiszłak, z którego dobiegała głośna muzyka sygnalizował więc, że nie jest protalibański. Jako taki w zasadzie nie powinien zostać ostrzelany z moździerzy i wukaemów. W zasadzie. Bo bywało rożnie.
Muhammad Hamid miał nadzieję, że tym razem nie będzie. Dlatego gotów był ścierpieć radio Dżamili i dobywające się z aparatu demoniczne i drażniące uszy dźwięki. Stary Pasztun nie wiedział, że dźwięki noszą tytuł: „Girls” a wydaje je z siebie trio Sugababes. Dla niego nie była to muzyka, lecz dzieło szajtana.
Z pojazdów kolumny wyleźli żołnierze. Wyleźli, stwierdził Muhammad Hamid, było właściwym słowem. Obwieszeni nie przypominającą broni bronią i dziwacznymi instrumentami, poprzepasywani w dziwnych miejscach dziwnymi uprzężami żołnierze wyglądali jak stwory z innej planety. Nosili ogromne gogle, upodobniające ich do wielkich owadów, poruszali się też jak owady, jak żuki, niezgrabnie i niezbornie. Muhammad, który widywał wojsko szurawich, ich specnaz i pasiastych spadochroniarzy, parsknął pogardliwie, widząc, jak patrol gramoli się na zbocze. Iście jak żuki toczące kulki gnoju, pomyślał i splunął. Albo jak baby w ciąży. Nie dziwota, że włóczą się tu, w pobliżu głównej drogi, niedaleko baz, w okolicy, gdzie tak naprawdę mało co im zagraża. Chciałoby się ich widzieć tam, gdzie faktycznie są i działają Czarne Turbany: w Oruzganie, Helmandzie czy Kandaharze.
Żołnierze szli w stronę wylotu wąwozu Mughab, na kiszłak baczniejszej uwagi nie zwracając. To chyba nie Amerykanie, ocenił starzec, obeznany już z różnymi wzorami kamuflażu mundurów. Nie Niemcy, nie Anglicy… Inni więc jacyś niewierni, których szajtan tu przygnał, zesłał jak szarańczę na nasz kraj. Oby Allah wygubił ich wszystkich co rychlej, rękami wiernych lub choćby zarazą jaką… La ilaha ill-Allah…
Żwir chrzęścił pod butami. Patrol pierwszej kompanii 18. Batalionu Desantowo-Szturmowego z Bielska-Białej ostrożnie zagłębił się w gardziel wąwozu. Na czele, czujnie wysuwając przed siebie lufy beryli, szli szperacze. Kapral Puś, ksywka Diablo. I starszy szeregowy Książkiewicz, ksywka Kermit.
Diablo spostrzegł nagle coś w usypisku, zrobił krok, pochylił się. I natychmiast odskoczył, przerażony.
– O, w piździet! – wrzasnął. – Żmija, ja cię sunę!
– Żmija! – zawtórował Kermit. – Ja pierdziu! Kobra!
– Serią po niej, ziomuś! Zajeb gada!
– Stać, wróć! – usadził szperaczy chorąży Rawik. – Masz, ochujeli jak pingwiny w lato! Terminatorzy się znaleźli! Co się rusza, to zabić, tak? Chłop żywemu nie przepuści? Jezu, jak z was ta wiocha wyłazi!
– Ja z Warszawy, kurwa, jestem – zaburczał Diablo.
– Bo to wąż, panie chorąży… – wyjaśnił głośniej. – Znaczy…