– Pomógłbym wam, towarzyszu majorze – skłamał gładko, standardowo i obojętnie – gdybym tylko mógł. Uwierzcie.
– Jasne. – Sawieliew gwałtownie zamknął akta. – Uwierzyłem. Spójrz na mnie. Widzisz, jaki jestem wierzący? Ech, zawlókłbym ja cię przed trybunał, Polaczku, choćby dla przykładu. Ech… Jesteście wolni, praporszczyk. Odmaszerować.
Lewart wstał energicznie, omal nie wywalając taboretu, przyjął postawę zasadniczą, złączył obcasy.
– Towarzyszu majorze! Chorąży Lewart…
– Paszoł won, powiedziałem.
– Dlaczego Sawieliew uczepił się właśnie mnie? A skąd mnie to wiedzieć? – odpowiedział pytaniem na zadane mu pytanie Lewart. – Powtarzam, widziałem, jak starlej Kirylenko dostał serię w plecy, stało się to na moich oczach, ale o tym przecie Sawieliew wiedzieć nie mógł. Ja nawet lubiłem starleja… Zdarzyła się kiedyś, nie skrywam, między nami scysja, bo czepiać potrafił się o byle co… Ale to bez świadków było… Tak przynajmniej myślałem. Bo chyba jednak o tym donieśli…
– Nawet na wojnie… – Wańka Żygunow, ten, który pytał, charknął przeciągle, splunął daleko przed siebie. – Nawet na wojnie nie masz wytchnienia od zasranych mentów. Jak tam, na grażdance, gdzie za każdym rogiem ment albo szpik, wszędzie, na ulicy, na podwórzu, na klatce schodowej i w kiblu. Wychodzi, w armii nie słodziej, czy to na kompanii, czy w okopie, czy w marszu, wszędzie za plecami masz menta albo kagiebistę. Zupełnie jak w domu. Dobrze mówię, Matiucha?
– Dobrze mówisz, Wań, nie zaprzeczyć – potwierdził starszy praporszczyk Matwiej Filimonowicz Czuryło, najstarszy w towarzystwie stopniem i afgańskim stażem, przez przyjaciół zdrobniale zwany Matiuchą. Był to wielki chłop o sympatycznej twarzy dziecka. Bardzo dużego, bardzo mordatego i bardzo krótko ostrzyżonego dziecka.
– Nie zaprzeczyć, Wań. Ale takie życie, czemuż to miałaby się różnić od grażdanki nasza armia robotniczo-chłopska? Czemu miałoby tu, za rzeczką, być inaczej niż na naszej Rusi? Takie życie. Co robić? Tylko zęby ścisnąć i ścierpieć.
Siedzieli przed modułem, służącym im tymczasowo za kwaterę, kryjąc się w cieniu przed afgańskim słońcem. Które zresztą tu, w Bagramie, było dużo mniej dokuczliwe niż tam, w górach i na przełęczach, nie paliło i nie wysuszało tak, jak na marszrutach, na pancerzach beteerów. Tu, w Bagramie, mniej gnębił kurz i wicher. A fakt, że nie groziła mina, fugas czy kula snajpera, też znacząco wpływał na błogie poczucie komfortu.
W zgromadzeniu, oprócz Lewarta i Wałuna, uczestniczyło jeszcze czterech podoficerów ze sto ósmej MSD. Wspomniany już Matwiej Czuryło, Sybirak spod Omska. Sierżant Iwan Żygunow, krajan Lewarta z Pitra, w cywilu obibok na utrzymaniu już to staruszki matki, już to organów ścigania. Starszyna Marat Rustamow ze Stiepanakertu, z czarnym wąsem á la Czapajew, modną ostatnio wśród podoficerów, a tolerowaną przez dowództwo ozdobą fizjonomii, sygnalizującą zarazem imponująco długi wojenny staż nosiciela. I młodszy sierżant Sania Gubar, wiekiem też najmłodszy, dwudziestodwuletni Białorusin z Orszy.
Wszystkich – oprócz ponadrocznego okresu służby „za rzeczką”, czyli za Amu-darią, w Afganistanie – łączyło obecnie jedno: wymuszone oczekiwanie na nowy przydział. Powody były różne, nikt ich nie dociekał, tym bardziej że raczej nie wychodziły poza standard. Zwykle były to konflikty podoficerów z oficerami. Konflikty o przeróżnym tle i zróżnicowanym natężeniu. Prawda, rzadko takie, za które groził disbat lub kryminał. I raczej rzadko kończące się tym, czym skończyły się dla starleja Kirylenki.
– A do mnie doszło – oznajmił Marat Rustamow, zapalając kolejnego papierosa – że Kulawy Sawieliew w największym podejrzeniu ma Aloszę Panina. Słuchy chodzą, że to właśnie Panin wtedy starleja zamoczył. Kropnął go, by bratanów ratować, bo ich starlej wiódł na zatracenie. Co wy na to, Charitonow, Lewart? Byliście na „Newie”…
– Byliśmy – uprzedził Lewarta Wałun. – I to wam powiemy: jeśli Sawieliew Panina podejrzewa, to dziwnie jakoś się ta rzecz objawia. Aleksiejowi Paninowi za tamten bój na zastawie Czerwoną Gwiazdę dali. I zostawili go w batalionie. On jeden na starym przydziale został, choć mu do dembela wcale nie dalej niźli mnie, dla przykładu.
– Ja – oświadczył Matiucha – nie wierzę, by to Alosza Panin do starleja strzelał. Znam go, on nie z takich. A co do podejrzeń, cóż, niezbadane są wyroki i nie od dzisiaj niepojęte są tajemne drogi czekistów.
– Amen – podsumował Żygunow. – Ale Sawieliew, baczcie moje słowa, nie odpuści. Jeśli zabójca Kirylenki tamten bój przeżył, Kulawy Major go dostanie. Nie daruje.
– Nie darują i chadowcy – dorzucił Sania Gubar. – Niesie wieść, że na głowach stają, by dorwać tych Zielonych z „Newy”, co zdradzili, tych z afgańskiego posterunku. Ale szanse to KHAD ma małe. Tamci są już w górach, u duchów, szukaj wiatru w polu.
– A ja zawsze mówiłem – przypomniał Rustamow – że dawanie Zielonym broni to ciężka głupota. Nie dość, że sprzęt marnotrawisz, to jeszcze sobie na szkodę robisz. Ty mu dziś z magazynu nowiuśki akaem wyfasujesz, a on jutro z tym akaemem w góry. A pojutrze pali z niego do ciebie z zasadzki. Zdrajcy wszystko, brudasy, utajone mudżahedy.
– Może nie wszyscy. – Wałun spojrzał nań z ukosa. – Może nie wszyscy oni tacy. Na posterunku, o którym mowa, tym przy naszej zastawie, było dwunastu, którzy nie zdradzili. Równo tylu potem naliczono.
– Słyszałem – Gubar wykrzywił się paskudnie – że wszystkich dwunastu załatwili fachowo. Wycior w ucho, na śpiku. Bo jak śpiącemu nożem rżniesz gardło, zdąży nieraz skrzeknąć, innych zaalarmować. A wyciorem przez ucho dźgniesz, ani piśnie.
– Regularne wojsko – przerwał Rustamow – na śpiku zaskoczyć się daje i jak świnie wykluć? Łajzy, nie wojsko. A wyciorami kłuli ich właśni koledzy, właśni koledzy basmaczy na posterunek wpuścili. Na moje więc i tak wychodzi: zdrajcy to są. Baczcie moje słowa. Ufać im naiwność, uzbrajać głupota.
– Tyle – rzekł w zadumie Matiucha – że to w końcu ich jest, kurwa, kraj. Afganistan, znaczy.
– Ano, ich – mruknął, rozejrzawszy się wpierw, Wałun. – Nie nasz. I czy się aby w tym właśnie miejscu wszystkie problemy nie schodzą?
– Tobie może się schodzą. – Gubar też się rozejrzał. – A może i nie tylko tobie. Ale zampolitowi naszemu na pewno nie. U niego internacjonalizm, internacjonalistyczny obowiązek, internacjonalistyczny dług. Raz my rachowali, ile razy on na godzinę tego słowa użyje. Po trzydziestu przestaliśmy liczyć… Ale czy ty mnie, Charitonow, nie podpuszczasz czasem? Dopiero co była o donosach mowa…
– Oj, bratan – przerwał Wałun, mrużąc oczy. – Widzi mi się, w mordę chcesz dostać.
– Dobra, dobra… – Białorusin uniósł ręce. – Nic nie mówiłem. Nie było razgowora.
– Był – zaprzeczył łagodnie Matiucha. – Ale cichy i w swoim gronie. Prawda, praporszczyk Lewart? Twojego zdania w omawianej kwestii jakoś nie usłyszeliśmy. A masz je niezawodnie.
– Ja jestem żołnierz – wzruszył ramionami Lewart. – Słucham rozkazów. Robię to, co rozkażą. Co ojczyzna kazała.
– Możeś nie zauważył – powiedział po chwili ciszy Rustamow – tedy przypomnę. Już nie jesteś na przesłuchaniu w KGB.
– Nie jestem. I nadal robię to, co każe mi robić ojczyzna.
Cisza, która zapadła, trwała jeszcze dłużej, niż poprzednio. Przerwał ją Wania Żygunow. Po żołniersku.