– Ech, chuj z tym gadaniem, bo sensu w tym ni chuja i na chuj nam cała ta filozofia – oświadczył. – Zdecydujmy, gospoda unteroficery, co czynić z tak ładnie zapowiadającym się popołudniem, być może ostatnim wolnym, być może już jutro pogonią nas znowu na wojnę, każdego w inny kraniec tej żyznej krainy, żeby ją cholera wzięła i zaraza zjadła. Koncepcje są otóż dwie. Alternatywne. Pić albo jebać.
– Nie pojmuję – zmarszczył brwi Sańka Gubar – dlaczego to musi być alternatywa.
– Z powodów ekonomicznych. Środków wystarczy albo na jedno, albo na drugie. Chyba że któryś dostał spadek, wygrał na loterii albo obrabował dukan. Nikt? No, to liczmy. Dogadałem się otóż z sierżantem z kwatermistrzostwa, mogę dostać litr wódki, prawdziwej stolicznej, trzydzieści czeków za półlitrową flaszkę, cena jak dla brata. Mogę też mieć samogon pierwak, jakość niepewna, dziesięć czeków za litr.
– A alternatywa?
– Wiem o dwóch kucharkach z kasyna. Chcą po dziesięć od klienta.
– Nie za dużo – ocenił szybko Gubar. – Jeśli po dziesięć z każdego z nas…
– Nie licząc prezentów – skorygował Marat Rustamow. – Przecież nie pójdziesz, jak byle cham, jebać bez prezentów. Choćby winogron, ale trzeba nakupić. A gdyby jednak zdecydować się na niezbędne naszej braci cztery litry bimbru, wyszłoby na głowę po sześć z groszami. A że z samogonu przyjemność nieporównywalnie dłuższa, a satysfakcja znacznie większa, nie ma się co, dżygity, zastanawiać.
– Zaraz, zaraz – wtrącił się Matiucha. – Rozważmy rzecz w spokoju. Jakie te kucharki? Oglądałeś je chociaż, Wań?
– Jak chcę sobie pooglądać, to idę do Ermitażu.
– Słusznie – poparł Żygunowa Sania Gubar. – Bo też niby jakie mogą to być kucharki? Coście to, mużyki, kucharek nie widywali?
– Widywali – pokiwał głową Matiucha. – Oj, widywali. Więc może jednak lepiej wódeczka?
– Zdecydowanie wódeczka – podkręcił kozackiego wąsa Rustamow. – Dawajcie zrzucać się, panowie internacjonaliści. Forsa do czapki.
– Raz się żyje. – Matiucha rozpiął kieszeń munduru. – Nie ma co skąpić, bo jutro może Kandahar albo gorsza rzeźnia… Weźmiemy, myślę, ten literek stolicznej, dla smaku i rozruchu. A na wtoroje bliudo trzy literki tego pierwaka po dziesięć. Razem piętnaście czeków na głowę ludności. Niecałe dwa miesięczne żołdy.
– Afoszkami można? – Sania Gubar wygrzebał z kieszeni garść pomiętych afgani. – Po kursie, siedemnaście za czek?
– Można. A ty, prapor, co?
– Przekalkulujcie składkę. – Lewart wstał. – Mnie nie licząc. Nie wezmę udziału.
– Znaczy – zarechotał Żygunow – wolisz jednak kucharkę? A może obie?
– Moja rzecz, co wolę. Mówiłem, nie uwzględniajcie mnie w rachunkach.
Żygunow szykował się do dalszych komentarzy, ale Matiucha utemperował go. Gestem, słowem i autorytetem.
– Zostaw. Chce być sam. Zrozum i uszanuj.
Wydawało mu się, że idzie bez celu, byle przed siebie, byle dalej. Lotnisko jego celem nie było bynajmniej. Ale nie zdziwił się, gdy się na lotnisku znalazł. Tak to już było w Bagramie – dokąd byś nie lazł, trafiałeś na lotnisko.
Na płycie kołował właśnie wielki czteromotorowy antonow An-12, brzuchaty, z zadartym ogonem. Po dość długo trwającej serii manewrów samolot podtoczył się pod hangar, pod samą rampę. Otwarto luk transportowy, dokoła zakręcili się ludzie w mundurach i kombinezonach. Na oczach Lewarta, który zdążył już podejść całkiem blisko, z rampy poczęto ładować podłużne drewniane skrzynie. Wiedział, co zawierają. Ładunek pod kodową nazwą „dwieście”.
– A ty czego tu, żołnierzu? Czytać nie umiesz? Wstęp zakazany! – wrzasnął na niego młodzik z oficerską rozetką na kepce. – Zabieraj się stąd, już!
– Dokumenty! – Obok natychmiast pojawił się drugi, niewiele starszy. – Dokumenty pokaż, do kogo mówię?
– Odstawić – skomenderował im szczupły kapitan, któremu wystarczył jeden rzut oka na ogorzałą i wysieczoną wichrami twarz Lewarta. – Zostawcie go w spokoju. I do zadań!
Na antonowa ładowano drewniane skrzynie, jedną za drugą. Lewart wiedział, że skrzynie kryły w sobie inne pojemniki, blaszane i zalutowane. Dopiero teraz dostrzegł emblemat na kadłubie samolotu, wymalowany czarną farbą kwiat. Znał, rzecz jasna, żargonową żołnierską nazwę tych ma szyn, ale nigdy nie sądził, by faktycznie latały z takim malunkiem. Ciekawe, pomyślał, czy to nazwa wzięła się od malunku, czy malunek od nazwy…
– Może być – spytał cicho kapitan – że twoich druhów gruzimy? Co?
– Może być.
– Masz prawo pożegnać.
Lewart zasalutował.
– Ja – rzekł po chwili kapitan, nie patrząc na niego – też lecę. Tam. Przyszła moja zmiana, dembel, jak to wy mówicie. Myślałem, że koniec, że proszczaj Afgan, że przeżyłem, że już po strachu… Dwadzieścia pięć miesięcy wojny… A dopiero teraz zacząłem się bać. Tego, co zastanę… tam. Co mnie tam czeka. Jak mnie tam przywitają. I czy zdołam przywyknąć… Rozumiesz?
Lewart nie odpowiedział.
– Przyjdzie pora, zrozumiesz – westchnął kapitan. – A teraz idź stąd. Faktycznie nie powinno cię tu być.
Odszedł, nie spiesząc się. Nie minęło pół godziny, jak usłyszał silniki. I zobaczył, jak „Czarny Tulipan” wzbija się w niebo. Obciążony ładunkiem, znanym jako „gruz 200”. Wioząc go z powrotem tam, skąd przybył.
Kto wie, pomyślał, może tam, w ładowni, w zalutowanych trumnach, faktycznie lecą Zima i Miszka Rogozin? Szeregowy Milukin? Starszy lejtnant Kirylenko?
Kto wie.
Kto wie, kto poleci następnym rejsem.
Idąc od bagramskiego lotniska, dokąd by się nie kierować, i tak zawsze trafiało się do „miasteczka”, centrum bazy, skupiska bloków i domów sztabowych, żołnierskich modułów mieszkalnych i namiotów, otoczonych afgańskimi dukanami i straganami oferującymi wszelki chłam i przerozmaite barachło. Lewart przyspieszył kroku. Było tu zbyt ludno i zbyt głośno, jak na jego gust. Przyspieszył, chcąc jak najszybciej opuścić ten rejon, wyjść na oddalony szpital polowy, gdzie było ciszej i spokojniej. Ale splątany labirynt wewnętrznych dróg trzymał go mocno i nie chciał wypuścić. Minotaur żądał ofiary. By skrzywdzić. Albo chociaż okrutnie z nią poigrać.
– Jak łazisz, piechota? Dekowniku jebany!
Ustąpił z drogi idącym szeroko spadochroniarzom ze sto trzeciej witebskiej, nie dość szybko, by uniknąć brutalnego potrącenia. Było ich czterech, wszyscy krępi, nabici w sobie, ogorzali, w spłowiałych panamach i pasiastych tielniaszkach widocznych spod demonstracyjnie rozchełstanych mundurów. Ustąpił drogi, minął ich, spuściwszy głowę. Z desanturą nie było żartów.
Moduły i kwatery, obwieszone suszącym się praniem, wyglądały jak krążowniki z Port Artur, podchodzące na redę w gali sygnałowych flaglinek. Równie malowniczych, choć w roli flag występowały onuce, skarpety, gacie i tielniaszki.
Zewsząd, z każdego okna, zza każdych drzwi, dobiegała muzyka. Wszędzie, wydawało się, w każdym pomieszczeniu znajduje się włączone radio. Wszędzie, wydawało się, mają tu magnetofony kasetowe, nabyte na kabulskim bazarze sharpy, sanyo i samsungi z kontrabandy, prześliczne miniaturki, wręcz ocierające się o science fiction plastikowe cuda japońskiej techniki. Załadowane japońskimi kasetami. Z radziecką muzyką.