Wyglądało, jakby tylko na nich czekano, bo nie potrwało długo, a transportery – kolumna liczyła ich ponad dziesięć – ryknęły silnikami, zasmrodziły spalinami, zadygotały i ruszyły. Wańka Żygunow przeżegnał się ukradkiem. Łomonosow przyglądał się z dziwną miną. Lewart milczał. Był nieobecny. Myślał o Tani.
Jechali. Na zakręcie drogi dało się policzyć maszyny kolumny, było ich czternaście, jadąca na czele BRDM, dwie BMD, dwie BMP, jeden MT-LB i osiem beteerów. Wszystkie należały do razwiedroty 345. gwardyjskiego pułku powietrzno-desantowego z Bagramu, Lewart i jego grupa byli tu tylko na przyczepkę, zabierali się po drodze. Desantura wydzieliła im do transportu ostatni BTR w kolumnie, toteż teraz dławili się spalinami całego konwoju i zbierali cały kurz.
Jechali. Młokosy z uzupełnienia, początkowo bladzi, kurczowo uczepieni uchwytów i na każdym wyboju walący się wzajem po głowach muszkami akaemуw, stopniowo nabierali rezonu, nawet usiłowali dowcipkować i rugać się żołnierskim matem, dopóki ich Żygunow nie skarcił. Zamilkli więc, szeroko rozwartymi oczami chłonąc widoki – gliniane ściany mijanych duwałów, dukany, osiołki, niewiasty w parandżach, Tadżyków w tiubietiejkach, niskie gaiki zielonek, brudnobure zbocza gór pod szafirowym afgańskim niebem.
Jechali. Żygunow usnął. Lewart udawał, że śpi. By uniknąć pytań Łomonosowa i konieczności rozmowy z nim. Jakiejkolwiek poufałości.
Oleg Jewgieniewicz Stanisławski był pracownikiem naukowym Moskiewskiego Uniwersytetu imienia Łomonosowa, stąd brała się jego wojskowa ksywka. Na MGU Łomonosow robił karierę naukową. Jakiś czas. Dokładniej, do czasu, gdy coś wygłosił. A może podpisał. Coś, czego nie zalecało się publicznie wygłaszać ani tym bardziej podpisywać. Krótko po wygłoszeniu, czy też może podpisaniu, Łomonosow z MGU wyleciał. A zaraz potem dostał powiastkę z wojenkomatu i ani się obejrzał, jak jechał eszelonem do Turkiestanu. Trafiwszy do 40. Armii z łatką mąci wody i politycznego warchoła, łatwego życia nie miał, swoje tam podobno dostał. Na szkółce w Aszchabadzie odżył, bo tam mało gnojono, perspektywa Afganistanu temperowała sierżantów. Łomonosow zaś zupełnie nie chciał wpisać się w stereotyp dupka i akademickiej ofermy. Służył wzorowo, a że był niegłupi, rychło – ku ogólnemu zdumieniu – paradował z belką jefrejtora na pagonach. Na które teraz, jak się okazywało, drugą belkę mu dołożyli.
Lewart, najogólniej rzecz ujmując, nie przepadał za dysydentami, wichrzycielami, wolnomyślicielami, wszelkimi kontestantami socjalizmu i radzieckiego ustroju, krytykami przedstawicieli władzy i panujących w ZSRR porządków. Nie to, by akurat był ustroju ślepym wyznawcą, socjalizm przesadnie kochał, a ludzi władzy otaczał uwielbieniem, broń Boże, miał do wielu rzeczy i spraw w ojczyźnie stosunek nader krytyczny, a władzy radzieckiej i jej prominentnym reprezentantom zdarzało mu się niekiedy życzyć rzeczy nie najlepszych zgoła. Ale w duchu i po cichu. Ludzi, którzy robili to głośno i demonstracyjnie, Lewart nie poważał, miał ich za pomyleńców ze skłonnościami do samodestrukcji. Mniemać bowiem, że socjalizm można obalić, a Związkowi Radzieckiemu zaszkodzić poprzez publiczne wygłaszanie krytyk, chodzenie na demonstracje, podpisywanie protestów w sprawie Czechosłowacji, listów otwartych odnośnie Sołżenicyna oraz śpiewanie „We Shall Overcome” na mityngu z Angelą Davis mogli tylko fantaści i marzyciele, osobnicy naiwni i psychicznie niedojrzali. Sam miał w tym względzie doświadczenia bardziej niż smutne, sam z leningradzką uczelnią pożegnał się za niebaczny podpis pod petycją w czyjejś obronie. Nazwiska bronionego nie zapamiętał, w skuteczność obrony wątpił, a jeśli ktoś przez to wszystko uszczerbku doznał, to nie Związek Radziecki bynajmniej. Od tamtej pory postanowił trzymać się z dala od dysydentów maści wszelakiej. Postanowienie odnowił na przedafgańskiej szkółce. O dysydentów było tam raczej trudno, co nie znaczy, że nie było ich w ogóle. I należało pilnie wystrzegać się przyjaźni z nimi. Niedojrzałość psychiczna i skłonność do samozagłady, na grażdance u przyjaciela niebezpieczne, na wojnie mogły okazać się zabójcze. W Aszchabadzie Lewart konsekwentnie zmrażał więc wszystkie przyjacielskie inicjatywy Łomonosowa. Twardo postanowił trzymać się tego i teraz, gdy los znów ich zetknął. Koleżeństwo i braterstwo broni, owszem. Ale przyjaźń obowiązkowa nie jest.
Jechali.
– Czy wiesz, praporszczyk – odezwał się nagle Łomonosow – że ponad dwa tysiące trzysta lat temu tą właśnie drogą wiódł swoją armię Aleksander Macedoński? Tym właśnie szlakiem? Wiedzieliście o tym, chłopcy?
Chłopcy nie wiedzieli. Lewart wiedział, ale milczał.
– Latem roku trzysta trzydziestego przed naszą erą – wyłożył Łomonosow – pokonany pod Gaugamelą i zbiegły król perski Dariusz został zamordowany przez swego krewniaka Bessosa, który obwołał się nowym władcą Persji. Aleksander, który sam już się za władcę Persji uważał, natychmiast ruszył na Bessosa z wojskiem. Bojąc się starcia, Bessos uszedł do Baktrii…
– Do czego? – Żygunow, okazywało się, tylko udawał, że śpi. – Do paki?
– Do Baktrii. Czyli tu, do Afganistanu. Za czasów Aleksandra pasmo Hindukuszu, zwane wówczas Kaukazem Indyjskim, dzieliło obecny Afganistan na Baktrię, Drangianę, Arię, Arachozję i Paropamisadę. Stolica Baktrii była mniej więcej tam, gdzie dziś Mazar-i Szarif. Stolicą Arii był dzisiejszy Herat, Drangiana to dzisiejsza prowincja Helmand, Arachozja to Kandahar, Paropamisada to obecne okolice Kabulu i Bagramu. Ścigający Bessusa Aleksander nie zaatakował Baktrii wprost, lecz dokonał obejścia. Poprzez Arię i Drangianę dotarł aż do Paropamisady, gdzie założył miasto nazwane Aleksandrią Kaukaską, w miejscu dzisiejszego Czarikaru…
– Wokуł Czarikaru, pacany – Wasia Żygunow też zechciał popisać się wiedzą – są winnice. Najsłodsze winogrona w całym Afganie, o, takie, kurwa, wielkie kiście…
– Stamtąd właśnie – ciągnął Łomonosow – w roku trzysta dwudziestym dziewiątym Aleksander wyruszył drogą, którą teraz jedziemy, doliną rzeki Kabul. Potem skręcił na północ, w góry, do Drapsaki, dzisiejszego Kunduzu. Przeszedł przez przełęcze wiosną, gdy leżał tam jeszcze śnieg, czym kompletnie zaskoczył Bessosa, który bez walki umknął na północ, odgradzając się od Aleksandra rzeką Oksos, czyli Amu-darią. Ale rzeka nie zatrzymała Macedończyków. Wówczas w wojsku perskim upadło morale, a zbuntowani dowódcy, Spitamenes i Datames, pojmali Bessosa i wydali go Aleksandrowi. Interesujące, że wkrótce Spitamenes miał okazać się najgroźniejszym przeciwnikiem…
– Taki z ciebie mądrala, młodszy sierżant – skrzywił się Żygunow – że aż dziw, żeś w piechocie. A nie w KGB.
– Hełmy – przerwał ostro Lewart. – Wszyscy hełmy na łby, migiem.
Nie minęło pół minuty, jak ich transporter zahamował gwałtownie, tuż przed mostkiem nad wyschniętym arykiem. Mostek faktycznie mógł tu stać za czasów Aleksandra, wyglądał cholernie antycznie. Lewart odnotował to w pamięci, odruchowo, wciąż po raz nie wiadomo który zszokowany. Tym, że przewiduje. Że przeczuwa, co się za sekundę wydarzy. Poczuł na sobie wzrok Łomonosowa. Wiedział, że Łomonosow spostrzegł.
Od czoła kolumny rozległy się strzały. Długie serie. Z zatrzymanej przed nimi beemdeszki zeskakiwali żołnierze desantu, natychmiast zajmując pozycje wzdłuż drogi.
– Z wozu! – rozdarł się Żygunow. – Wszyscy z wozu!
Znowu rozległy się eksplozje. Lewart przełknął ślinę, by pozbyć się uporczywego brzęczenia w uszach. Dał znak Żygunowowi, by baczył na gospodarstwo, sam podszedł bliżej, przyklęknął za BMD.