Выбрать главу

– Zarzyczka, z woli bogów żalnicka kniahini – powiedziała milczącym, przerażonym strażnikom i chwiejnie przeszła nad szóstym progiem.

Po nim pozostał już tylko jeden: drzwi do komnaty Wężymorda. Lecz jeszcze wcześniej – wizja, ostatnia wizja, która uniesie ją dalej niż poprzednie.

Pociemniała twarz Zird Zekruna w głębinie ziemi Pomortu. Krew sorelek i wąska ścieżka prowadząca w ich własną śmierć. A także mężczyzna, który zabijał żmijów – znała go i poprzez sprowadzone przez mechszycę obrazy zawołała po imieniu. Znów był tamten dzień i płonął Rdestnik, bóg o ciemnej twarzy pochylał się nad nią i dotykał jej czoła zimną, sześciopalczastą dłonią nie, aby zabić, lecz aby spętać i okaleczyć.

Lecz to działo się wcześniej, nim jeszcze mężczyzna z odległej, nie istniejącej wyspy wyruszył w swą wędrówkę na północ, zaś kulawa dziewczynka przeczytała pierwszy alchemiczny traktat, i nie było wymierzone jedynie przeciwko nim – dwie drobne lodowe strzałki Fei Flisyon, które podarowała Zird Zekrunowi podczas pijackiej uczty, dawno temu. Szyderstwo, zapłakała, szyderstwo ze wszystkiego, czym mogłam być. Przeznaczenie, grudka gliny w palcach boga, utoczona na podobieństwo losu Thornveiin, posępnej, najposępniejszej opowieści Krain Wewnętrznego Morza – o miłości, za którą zapłacono najwięcej i która przyniosła najwięcej smutku.

Wężymord.

Potem była przyszłość. Niebieskookie dziecko, samotna wyspa daleko od żalnickich brzegów i głaz, z którego będzie patrzeć na Wewnętrzne Morze, póki sama nie stanie się doń podobna. Mogę żyć jeszcze długo po tym, jak wszystko się rozstrzygnie, pojęła, zostać jedną z tych, którym przyjdzie opłakiwać zmarłych. Jak Thornveiin, a nawet jeszcze dłużej, ponieważ będę stała na brzegu Wewnętrznego Morza i płakała nad nimi nawet wówczas, gdy kształt naszego wieku przetoczy się twardą koleiną i kiedy nikt nie będzie pamiętał naszych imion. Kamień czeka na mnie, jak weselny podarunek przyczajony w moim własnym ciele. I jedyny wybór to ów okruch przyszłości, który rzucono mi na ostatek, niczym ochłap. Nie narodzone dziecko i tuziny śmierci, które zobaczę.

A także wspomnienie tata, zapylonych kwiatów w przydrożnym rowie, cierpkiego smaku pierwszych jabłek i ramion mężczyzny, które obejmowały ją we śnie. Jestem zmęczona, ukochany, zapłakała, i nie czeka na mnie nic, prócz goryczy.

Jednak poprzez dogasającą wizję jego oczy spoglądały na nią z twarzy ich dziecka i jeszcze raz zawołała go po imieniu.

I nagle na powrót znalazła się w cytadeli, przy wejściu do jego komnat, ponad siódmym progiem, wciąż oślepiona i zagubiona w natłoku obrazów i miejsc – Wężymord pochwycił ją w pół drogi do kamiennej posadzki. Spojrzał na jej pobielałe źrenice i nie musiała tłumaczyć, skąd przychodzi.

– Mogłaś powiedzieć – rzekł cicho.

* * *

Tamtego dnia, kiedy Mroczek zobaczył wnętrze Hałuńskiej Góry, ciężkie, sine obłoki zdawały się dotykać jej czubka. Zacinał deszcz, zimna, przenikająca do kości ulewa, lecz Mroczek rozkoszował się każdą kroplą wilgoci na twarzy. Nie sądził, aby w miejscu, do którego go prowadzono, miał jeszcze zobaczyć deszcz. Albo cokolwiek innego.

Od spotkania z Wężymordem wychudł i zmarniał jeszcze bardziej, choć choroba opuściła go, nim wypłynęli w Cieśniny Wieprzy. Mimo słabości dwa razy próbował wymknąć się kapłanom. Napojony uzdrawiającymi wywarami, zdołał jednak zachować nieco przytomności, rozsupłać pokrywę z boku furgonu i nieznacznie wypełznąć nocką w ciemny las. Daleko jednak nie uszedł. Kapłani znaleźli go uśpionego pod krzakiem czarnego bzu, nieopodal obozowiska. Mroczek nie potrafił pojąć, jakim sposobem wyłuskali go tak prędko. Skoro jednak niemal udało mu się zbiec, nie zamierzał zaprzestać dalszych wysiłków.

W twierdzy nad samym brzegiem Wewnętrznego Morza zadusił kapłana i przebrał się w jego szaty, lecz straże znalazły go, nim zdołał wymknąć się poza bramę. Później pilnowano go bardziej skrupulatnie, nie zdejmowano więzów nawet na noc i nie pozostawiano bez nadzoru. Kiedy wsiadł wreszcie na okręt w Cieśninach Wieprzy, straż przejęli pomorccy zabójcy o twarzach przesłoniętych brunatnymi zawojami. Żaden z nich nie odezwał się do niego ni słowem. I z wolna, z każdym dniem na niespokojnym, północnym morzu odbiegała go nadzieja.

Raz jeden widział w oddali smoczy okręt. Potem minęli Zwajeckie Wyspy, szerokim łukiem opływając Żebra Morza, które broniły dostępu do południowego brzegu Pomortu. Ani Zwajcy, których okręty popalono zeszłego roku w Cieśninach Wieprzy, ani łodzie z pirackiej Skwarny nie zapuszczały się w te wody. Teraz Mroczek byłby wdzięczny losowi, gdyby udało mu się choćby sięgnąć po jeden z żeglarskich noży o ostrzach wąskich i wygiętych od ciągłego ostrzenia. Albo gdyby zdołał wytoczyć się za burtę, ku Wewnętrznemu Morzu, które nagle wydało mu się bardziej gościnne niźli komnaty boga z Hałuńskiej Góry. Jednak nawet podczas sztormu nie rozcięto jego więzów. Pomorccy zabójcy przywiązali go konopną liną do masztu i Mroczkowi została jedynie sucha modlitwa, aby bogowie zatopili go wraz z okrętem. Jednak żaden z nich nie zamierzał słuchać jego modłów.

A teraz stał na szczycie Hałuńskiej Góry, przy rozpadlinie prowadzącej głęboko w dół, aż do korzeni skały i mrocznej siedziby boga. Przypominał sobie rozmowę z Wężymordem i własne nieopatrzne słowa: „Choćbym miał być najmarniejszym z żebraków Wewnętrznego Morza". Jednak tutaj, na progu najświętszej ze świątyń Zird Zekruna, śmierć nie wydawała się dłużej ani odrażająca, ani okrutna.

Ręce miał wciąż związane sznurem, a na szyi żelazną obrożę niewolnika. Pomorzec popchnął go szorstko ku schodom w głębi skalnej rozpadliny. Już po kilku krokach ogarnął go mrok, lecz spostrzegł, że kapłan bynajmniej nie zamierza podążyć jego śladem. Poczuł ukłucie rozpaczliwej nadziei: ot, przyczai się człek, pomyślał, między skałami, przeczeka zmroku. Toć nie może być, żeby tutaj cały czas straże stały, zresztą czasem i one się pośpią. A niech jeno z powrotem na boży świat wychynę, furda obroża: byle mnie zrazu za zbiegłego niewolnika nie powiesili, wyłgam się zmyślnie. Ot, powiem, że okręt mój w Bełtach morze potrzaskało i jam się tylko jeden na brzeg wydobył. Może być, uwierzą, a jak nie, lepsza śmierć od ostrza albo katowskiej pętli niźli powolne zdychanie z ręki boga.

Przystanął, nasłuchując, czyli kto za nim nie idzie, ale wokół było cicho i ciemno. Długo macał palcami po ścianach, aż wynalazł niewielkie wgłębienie. Wcisnął się weń, głowę wtulił w ramiona, bo przejście było niskie. Za pierwszym zakrętem przykucnął, czekając, czy też kto nie zamyśla go szukać. Siedział, wsłuchując się we własny, przyspieszony oddech, póki wreszcie nie ogarnęła go wielka błogość. No, niech się jeno z tej dziury wydobędę, pomyślał z ulgą, zapalę bogom niejedną świeczkę na ołtarzu za niespodzianą łaskawość. I wtedy właśnie coś w jego głowie przełamało się niespodzianie i boleśnie.

Ani rozumiejąc, co czyni, Mroczek wstał, powrócił na schody i począł kroczyć przed siebie w dół. Nogi pewnie odnajdowały stopnie, choć mrok gęstniał coraz bardziej. Nie wiedział, dokąd wędruje ani skąd zna drogę, lecz jakaś jego część wyła rozpaczliwie ze strachu. I nic nie mógł zrobić, zupełnie nic – jakby odebrano mu cały świat, nawet samego siebie, wszystko, prócz ciemnych schodów prowadzących do wnętrza skały.