– Poszli won! – rzucił opryskliwie czarnobrody, zaś jego kompani, nie zwlekając, rozpierzchli się w zaułku. – Wyście wczora szajkę Charduta popod cytadelą usiekli – spode łba popatrzał ku Szarce. – Ja po nim płakać nie będę, ale spokojność tutejszej okolicy bardzo mi leży na sercu. Czego szukacie?
– Do świątyni idziem, łaskawy panie – uniżenie odparł karzeł. – Śniącemu się pokłonić.
Mężczyzna z powątpiewaniem podrapał się po głowie, wyłowiwszy dokuczliwą wesz. Zgniótł ją między poczerniałymi paznokciami, omiatając karła pogardliwym spojrzeniem: honor nie pozwalał mu ugadzać się z niewiastami, zaś jedyny w kompanii mąż okazał się niezdałym do miecza pokurczem w pstrokatym dworskim stroju. W obliczu owego dylematu czarnobrody stropił się i wyraźnie nie wiedział, co począć. Wspomnienie wczorajszej rzezi na schodach do cytadeli nakazywało ostrożność, a pod prześmiewczym wzrokiem ryżej niewiasty czuł, jak odchodzi go cała odwaga. Nadto miał jeszcze jeden problem. Konającą pod murem Servenedyjkę.
– Nie moja rzecz – oznajmił wreszcie, obojętnie popatrując nad ich głowami po dachach budynków. – Chcecie iść, to idźcie, ale wedle mojego rozeznania szykuje się nie byle ruchawka.
– Z czego rzecz podobną wnioskujecie, mój roztropny panie? – zaciekawił się Szydło.
– Anim pan, ani roztropny! Ale nie przestaniesz, pokurczu, szucić, rychło cię na dobre z konceptu obedrę – burknął złością. – Znów się te Rutewkowe buntowniki rozlazły, ludziom we łbach mącą. A tu jest z dawien dawna uczciwa złodziejska okolica, my się do polityki i inszych zbereźności nie mieszamy. Ja bym ich kazał na zbity pysk przegnać! Ot, dwie przecznice dalej Servenedyjki dopadli, nie wiedzieć po co. I na kogo się książęcy gniew obróci? Ano, na tego, pod czyim progiem Servenedyjki zdechły – dokończył z goryczą. – Tedy mówię: ostrożnie idźcie, a drogę przed sobą przepatrujcie.
Nim księżniczka zdołała cokolwiek rzec, odwrócił się na pięcie i niespiesznie odszedł. Szarka popatrzyła ku karłowi, który tylko wzruszył ramionami pod jej spojrzeniem.
– Skąd było wiedzieć, że i tu przylezą?
– Niedobrze – powiedziała szorstko rudowłosa. – Bardzo niedobrze. Bo okolica taka, że jeśli nas w wąskiej ulicy ciżba do muru przyprze, nie dość, że uciekać trudno, ale jeszcze i drzwi nikt nie otworzy, choćbyście płuca wykrzyczeli. Przyjdzie na moich mieczach i jadziołku polegać. Nic, teraz zawracać za późno.
Księżniczka wzdrygnęła się nieznacznie. Jakby w odpowiedzi, zza muru dobiegło na wpół zduszone jęknięcie. Nic innego, tylko ktoś nas próbuje zwabić w potrzask, pomyślała Zarzyczka, lecz wiedźma porwała się jak smagnięta batem i pobiegła w gruzowisko porośnięte gęsto pokrzywami i ognichą. Księżniczka uczyniła gest, jakby chciała ją zatrzymać, a z tyłu odezwało się plugawe przekleństwo karła, lecz rudowłosa już przeskakiwała nad stosem pogruchotanych dachówek. Chcąc nie chcąc, Zarzyczka podreptała za nią.
Osłonięta chaszczami, w płytkiej niecce pośrodku gruzowiska leżała niewiasta. Z początku Zarzyczka widziała jedynie wysokie trzewiki i nogi w podartych, okrwawionych nogawkach. Potknęła się na zdradliwym, ukrytym pomiędzy skorupami brukowcu. Na dźwięk kroków kobieta uczyniła rozpaczliwy wysiłek, aby odczołgać się głębiej w wysoką chachmęć. Księżniczka podeszła nieco bliżej i zobaczyła jeszcze coś. Niewiasta była Servenedyjką, choć ledwie ją rozpoznała. I była brzemienna, zaś poród wyraźnie się zaczął.
Wiedźma uklękła przy rodzącej, odgarnęła jej włosy ze spotniałej, naznaczonej upiornym tatuażem twarzy. Servenedyjka nieznacznie poruszyła ustami, lecz księżniczka nie usłyszała słów. Stała wśród chwastów, nie dbając o parzące ziele, niezdolna postąpić choćby krok. W uścieskiej cytadeli nie było wielu kobiet i nie potrafiła przypomnieć sobie żadnych narodzin. Prawda, że niektóre ze służebnych znikały z cytadeli, zaś klucznica czyniła cierpkie uwagi po każdych odwiedzinach okrętów frejbiterów. Lecz księżniczka nigdy nie zastanawiała się nadmiernie nad podobnymi rzeczami.
Dłonie Servenedyjki zadrgały kurczowo wśród drobnych kamyków, ślepo macając w poszukiwaniu sztyletu. Szarka wyjęła go delikatnie spod glinianej skorupy, wytarła ostrze o rąbek płaszcza i podała południowej wojowniczce. Servenedyjka zacisnęła obtarte do żywego mięsa palce na rękojeści i uspokoiła się nieco. Jej koszula nasiąkła żywą, świeżą czerwienią i księżniczka przypomniała sobie słowa czarnobrodego o Servenedyjkach poszarpanych nieopodal przez podbuntowaną tłuszczę.
Wiedźma bez słowa podłożyła pod głowę rodzącej zwiniętą opończę i dotknęła wydętego brzucha. Wojowniczka jęknęła boleśnie przez zaciśnięte zęby, kiedy piegowata niewiastka delikatnie uciskała brzemię. Zarzyczka przypatrywała się temu z rozszerzonymi od grozy oczyma. Rozumiała tyle, że zbyt późno szukać felczera czy choćby babki rozumiejącej się na połogach. Ból musiał był znaczny, bo Servenedyjka nie potrafiła powstrzymać zduszonego okrzyku, kiedy targnął nią gwałtowniejszy skurcz. Pod zamkniętymi powiekami jej źrenice zadrgały, policzki pokrywał pot zabarwiony krwią z szerokiego zadrapania na czole.
– Po co ona w miasto lazła? – burknął ze złością Szydło. – Trzeba było w alkowie siedzieć z akuszerkami w podobnych rzeczach obeznanymi, a nie włóczyć się samopas. Ot, zachciało się babie maskarady. Przez te hałasy jeszcze i my gardło damy!
Szarka przyklękła przy wojowniczce, mówiąc coś bardzo cicho w języku, którego księżniczka nie umiała rozpoznać. Później delikatnie rozchyliła resztki koszuli. Rana wciąż krwawiła obficie. Nawet gdybyśmy znaleźli medyka, pomyślała Zarzyczka, nie zdołamy jej pomóc. Ale dziecko… dziecko może być jeszcze żywe. Jakby rozumiejąc, wojowniczka uchyliła powieki. Jej oczy były ciemne i zeszklone bólem. Urywanym głosem, pomiędzy kurczami, powiedziała coś niemal niedosłyszalnie, a wiedźma pochyliła się jeszcze niżej i odwiecznym gestem ujęła jej rękę.
Na uliczce wrzasnął ktoś cienko, piskliwie i księżniczka odruchowo przykucnęła w krzakach. Szarka nakryła twarz Servenedyjki, tłumiąc jęk, i pytająco popatrzyła ku pobladłej wiedźmie. Rodząca wygięła się spazmatycznie, jej oddech przeszedł w charczenie.
– Za szybko – powiedziała przyciszonym głosem rudowłosa. – Dziecko rodzi się nazbyt szybko.
– Wody trza gorącej nagotować – karzeł z chrzęstem wyłamywał palce. – I płótna świeżego.
Wiedźma podniosła głowę i popatrzyła na niego z politowaniem.
– Skąd? – spytała roztropnie. – I po co?
– Tradycja – słabym głosem wyjaśnił Szydło, lecz na tym się konwersacja urwała, bowiem na widok ciemnej strugi krwi i wód płodowych karzeł posiniał i osunął się między wybujałe chwasty.
Ani Szarka, ani wiedźma nie obejrzały się.
– Odsuń się – powiedziała szorstko rudowłosa, klękając między kolanami Servenedyjki.
Księżniczka zacisnęła dłonie w pięści, nie czując nawet, jak paznokcie przebijają skórę. Oby wiedziała, co robić, powtarzała w myślach niczym modlitwę, oby wiedziała… Odwróciła spojrzenie, kiedy Zwajka wyjęła nóż. Nie słyszała już odgłosów szarpaniny w zaułku, tylko własny ciężki oddech. I zaraz później zobaczyła dziecko. Okrwawione, pokryte jakąś dziwną mazią. Nie wydało żadnego dźwięku, a wojowniczka leżała równie cicho na stercie pogruchotanych dachówek. Wiedźma ujęła je w ręce, odwróciła delikatnie, wytarła mu twarz rękawem sukni w kolorze burgunda. Dziecko poruszyło się nieznacznie. Miało wielką głowę o pomarszczonej twarzy, drobny tułów i doczepione pod dziwnym kątem nogi. Zapłakało czy też raczej zaskrzypiało słabiutkim głosem.