Выбрать главу

– Co teraz? – spytała matkę. – Długo będziemy sterczeć na słonku?

– Jak się trafi bardziej chyży Krogulec – odparła zrezygnowana – to i do zmierzchu.

– Pić mi się chce – poskarżyła się dziewczyna. – Gorąco straszne. I ścisk.

– Masz. – Burmistrzowa, która zawczasu naszykowate pokrzepienie, ukradkiem wyjęła zza pazuchy manierkę. – Tylko ostrożnie i powoluśku, bo to jest mocny napitek. I ojcu nie gadaj, boby mnie ze skóry obdarł.

Tymże sposobem Nawojka pokosztowała słynnej sinoborskiej gorzałki, którą pono pędzono na żmijowym zielu. Zrazu zrobiło się jej ciemno przed oczami i tchu nie mogła pochwycić, ale potem wszystko, i zgraja niewiast wokoło, i zapylony gościniec rozmazały się z lekka i zatarły. Z nagła zrobiło się jej jakoś tak… dobrze. Ot, jaka matka mądra, pomyślała ciepło, jaka zapobiegliwa. Nie mogła się doczekać, kiedy opowie sąsiadkom, jak to siedziała na wysokim podium u świątynnej bramy, pierwszy raz w życiu racząc się prawdziwą gorzałką.

Jednakowoż nie był to wcale koniec sensacji, które czekały Nawojkę podczas spichrzańskich Żarów.

Obeznane ze świątecznymi zwyczajami niewiasty spokojnie zagłębiły się w babskich pogwarkach. Wiadomo było, że ptaszysko nie ucieknie, a w międzyczasie nadarzała się wyśmienita sposobność, by wymienić najświeższe plotki, pogawędzić o zadziwiającej śmierci książęcej faworyty i pobiadać nad napadem szczuraków. Co bardziej zaradne mieszczki wyciągnęły koszyki z jadłem. Nawojka z wdzięcznością przyjęła kurze udko i poczęła je ogryzać, starając się bacznie łowić plotki. Zazwyczaj matka nie pozwalała jej przysłuchiwać się podobnym sprośnościom, a już na pewno nie opowieściom o książęcej rozpuście. Teraz jednak burmistrzowa, otumaniona nieco sinoborską gorzałką, zdawała się nie dbać o morale córki i, mimo ciasnoty i gorąca, Nawojka znów poczynała myśleć, że Żary nie są jednak najgorsze.

Z poczerwieniałymi z przejęcia uszami przysłuchiwała się właśnie, co też książę pan czynił podczas sławetnych biesiad, na które zapraszano mieszczki bez panów małżonków, kiedy w dole gościńca dały się słyszeć donośne wrzaski. Wcale im tak długo nie zeszło, pomyślała z pewnym rozżaleniem, bo rozumiała wybornie, że nie usłyszy nic więcej o dworskiej wszeteczności, a w każdym razie nie przed następnymi Żarami. Zaraz jednak ciekawie wychyliła się ku nadchodzącym. W ręku wciąż ściskała koronę Króla Żarów. Ciekawe, jakiż on będzie, pomyślała.

Tamci zaś podchodzili coraz bliżej i rychło Nawojka dostrzegła, że wielu przywdziało ciemne opończe. Nie było to właściwie zakazane prawem, bo tylko podczas pościgu zawodnicy winni rozdziać się do koszul i nogawic, ale zdumiało dziewczynę, bo doprawdy gorąc był należyty. Zobaczyła także, że nie przystroili kapeluszy żółtymi wstęgami, kolorem Żarów, tylko długimi, sinymi szarfami. Nawojka nie śmiała spytać o nie matki, aby się przypadkiem z nieobyciem nie wydać. Na szczęście nadchodzący nieśli na ramionach człeka, który dzierżył w ręku ptaszysko. Przynajmniej to było, jak trzeba.

A potem znów stało się coś strasznie dziwnego. Ledwo ustawiona wedle podium orkiestra zagrała paradną melodię, zaś Nawojka stanęła u szczytu schodów, po których miała powoli zejść ku zwycięzcy i włożyć mu na głowę koronę, gromada w ciemnych płaszczach rzuciła się ku świątynnym drabantom. Kilka Servenedyjek w błękitnych opończach zastąpiło im drogę, tnąc i siekąc bez żadnego zmiłowania, ale było ich zbyt mało. Samym rozpędem tłuszcza pchnęła je, przyparła do bramy i żywcem rozdarła. Paru kapłanów zwyczajnie zadeptano, a tych, co usiłowali przez furtkę umknąć ku świątynnym dziedzińcom, szparko wyłapano i związanych ciśnięto wedle bramy.

Wszystko działo się bardzo prędko. Nawojka stała na szczycie schodów i z na wpół otwartymi ustami gapiła się bezmyślnie, jak wyżynano służbę jej ojca. Pachołkowie bronili się nieco dłużej, ale nożowniccy czeladnicy nie ustępowali im w obracaniu żelazem.

Podczas całego zamieszania zwycięzca pościgu spokojnie stał pośrodku placyku. W ręku wciąż trzymał Krogulca: głowa ptaszyska żałośnie kołysała się na złamanym karku. Nawojka przypatrywała mu się z mieszaniną strachu i ciekawości. Patrzyła na krzywe, patyczkowate nogi w ciemnych pończochach, na zapadłą pierś i wychudzone oblicze, i nie potrafiła uwierzyć, że ten mizerny człeczyna istotnie doścignął Krogulca. Słyszała, jak za jej plecami niewiasty wrzeszczą ze strachu. Jak Radlina, małżonka jednego z najznamienitszych mistrzów rzeźnickiego cechu, ze zdławionym okrzykiem chwyta się za wydęty ciążą brzuch i powoli osuwa w ramiona mieszczek. Jak inna niewiasta, rozpaczliwie zawodząc litanię do Nur Nemruta, próbuje uklęknąć w ciżbie.

Jednak uwagę Nawojki pochłaniał bez reszty ów nie – wydarzony człowieczek. Zwycięzca pościgu za Krogulcem.

Usiłowała sobie przypomnieć, skąd pamięta jego twarz. Ten wielki nos, ozdobiony u nasady brunatną brodawką, musiała go wcześniej widzieć. Miała wrażenie, że jeśli sobie przypomni właściciela nosa, zrozumie również całą resztę tego dziwnego widowiska.

Dwóch przebierańców w maskach karnawałowych biesów podbiegło do podium, uwiesiło się na jednym z podpierających go słupów i z całej siły nim zatrzęsło. Konstrukcja zachybotała się niebezpiecznie, a niewiasty zaczęły jeszcze bardziej przejmująco wzywać ratunku. Nawojka mocniej zacisnęła palce na koronie Króla Żarów. Wypełniony oliwą lampion, jeden z wielu, którymi obwieszono świąteczne podium, zakołysał się i zatoczył łuk tuż przy jej twarzy, aż poczuła gorąco na policzkach.

– Nuże, urżnąć łby dzikuskom i poobnosić po placach – rozkazał piskliwym i zgoła mało groźnym głosem zwycięzca pościgu. – Niech ludziska wiedzą, że i Servenedyjki można utrupić, trza się tylko lepiej postarać. A potem obedrzeć dziwki z niebieskich szatek i rzucić wedle ruczaju, niech je psi rozwłóczą. Tam ich miejsce.

Nawojka zmarszczyła brwi, kiedy potężny łysy dziadyga urzezał głowę pierwszej z południowych wojowniczek. Nie dlatego, żeby szczególnie kochała Servenedyjki. Kiedy przejeżdżały pod kamienicą jej ojca, nawet nie bardzo śmiała patrzeć na ich wytatuowane siną farbą oblicza. Co prędzej składała palce w odstraszający złe znak, bowiem wierzyła święcie, że spojrzenie Servenedyjki może sprowadzić zły urok, krosty albo i czerwoną gorączkę. Ale to jednak były Servenedyjki. Zawsze, odkąd pamiętała, jeździły po świątynnym gościńcu w swoich błękitnych płaszczach i ze srebrzystymi szabelkami u pasa. Były jedną z owych niezmiennych rzeczy, które pozwalają wierzyć, że świat pozostanie taki, jaki powinien być.

Jak to, że jej ojciec, szlachetny burmistrz, w domu nazywany zwyczajnie Kudłaczem, wróci wieczorem z ratusza, posadzi ją sobie na kolanach, wsunie w rękę kawałek miodowego ciasta i powie, że wszyscy mówili, jak pięknie wyglądała na podium, kiedy wkładała koronę na głowę Króla Żarów. A następnego dnia Nawojka wdzieje tę samą suknię z cyraneczkowej kitajki i pójdzie wraz z matką odwiedzić dom kupca korzennego. Będzie sączyła napar z rumianku, ponieważ kupcowa uważa, że napar z rumianku jest najzdrowszy dla młodych panien. I będzie uprzejmie słuchała, jak jej najstarszy syn rozprawia o cenach cynamonu i wanilii, choć tak naprawdę oboje wiedzą doskonale, że ich ojcowie domówili się zeszłej zimy i najpewniej przed jesienią będą zrękowiny. Nawojka jednak nie zdradzi się z tym ani jednym słowem, mimo że chciałaby zapytać tego wysokiego, czarnowłosego chłopca o coś o wiele istotniejszego niż szczeżupiński statek z imbirem, który spóźnia się już drugą niedzielę. A potem ten chłopak, równie zakłopotany jak ona, powie Nawojce, że jej warkocze połyskują niczym suknia z kitajki – co oczywiście nie jest prawdą, bo Nawojka ma włosy beżowe i całymi dniami praży je na słońcu, żeby choć trochę pojaśniały, ale chłopcy mają zwyczaj mówić podobne rzeczy.