Выбрать главу

Nie, nie martwiła się, że coś pójdzie nie tak, jak należy. Prawda, może wybuchnąć wojna, a syn kupca korzennego zgubi się bezpowrotnie pomiędzy Górami Sowimi. Podobne rzeczy zdarzały się i będą się zdarzać, jednak Nawojka wiedziała, że rychło ojciec wyszuka jej nowego narzeczonego. Jeśli zaś książę Evorinth rozkaże burmistrzowi pociągnąć z wojskiem przeciwko zwierzołakom – choć Nawojka doprawdy nie rozumiała, jaki pożytek ktokolwiek mógłby mieć w nagłej potrzebie z jej ojca, który, obudzony w środku nocy okrzykiem: „Złodzieje!", odwraca się jedynie na drugi bok i nakrywa głowę poduszką – miała jeszcze wielu braci, którzy będą się o nią troszczyć, póki trzeba. Być może zostanie szybko wdową albo umrze w połogu, ale taki jest porządek świata. Najpewniej jednak przeżyje jeszcze długie lata, a na koniec, kiedy będzie stareńką, trzęsącą się babiną, opowie swoim wnuczkom, jak stała przed bramą przybytku w odświętnej sukni i jak włożyła koronę na głowę Króla Żarów.

Rzetelnie przygotowała się do swojego losu. Znała liczby i litery, w razie potrzeby mogła pomóc małżonkowi w kantorku albo nawet wyręczyć go w spisywaniu ksiąg. Wyuczono ją też niezawodnych sposobów leczenia biegunki i wielu innych drobnych chorób, zaś w wyszywaniu nie dorównywała jej żadna z mieszczańskich córek. Kiedy matka jechała odwiedzić posiadłości krewniaków, Nawojka bardzo zgrabnie zarządzała służbą, zaś obejście burmistrza nie należało do najmniejszych. Miała wiele przyjaciółek i często prowadziła korowód podczas wiosennych tańców. Służebne odnosiły się do niej z szacunkiem, zaś kapłani z wieży Śniącego, którym czasami przynosiła domowe wypieki, nazywali ją córką. To było dobry los, lepszy niż to, co spotykało większość spichrzańskich dziewcząt. Nawojka wiedziała o tym i nigdy nie zapomniała podziękować zań Nur Nemrutowi w wieczornych modlitwach. Lecz w istocie wierzyła, że tak właśnie powinno być.

A teraz, kiedy łysy dziadyga począł sprośnie podrygiwać nad obdartym z niebieskiego kubraka ciałem wojowniczki, czuła, jak fala mdłego, słodkawego obrzydzenia powoli podchodzi jej do gardła.

Matka pociągnęła ją za łokieć, coś piskliwie szepnęła. Zaś Nawojka, która nigdy wcześniej nie była nieposłuszna, odtrąciła ją, ostrożnie i bez złości. Ojciec uczynił ją Królową Żarów i zamierzała się wszystkiemu dokładnie przypatrzeć.

Zwycięzca pościgu rzucił zdechłego krogulca obok ciała Servenedyjki. Było w tym geście coś potwornie obelżywego.

Przypomniała sobie. Wołali go Rutewka i kiedyś zasiadał w radzie miejskiej obok jej ojca. Potem książę skazał go na wygnanie, ale Nawojka nie wiedziała dokładnie, dlaczego. To były sprawy mężczyzn, ściszali głos, kiedy wchodziła do izby z nowym dzbanem miodu, zaś Nawojka nie miała we zwyczaju podsłuchiwać pod drzwiami. Nie myślała wiele o Rutewce, nawet wtedy, kiedy służebna podrzuciła jej ukradkiem wierszowany pamflet, w którym gromił rozpustę księcia pana. Nawojka cnotliwie rozkazała wrzucić nie przeczytany pergamin do ognia i nie wspominała o nim więcej. To właśnie z powodu takich ludzi jak Rutewka jej ojciec przesiadywał całymi dniami w ratuszu miejskim. Nawojka była dobrą córką i nie chciała mieć z nimi nic wspólnego.

Gdy kiedyś spytała, Kudłacz pogłaskał ją po włosach i przykazał, żeby nie zaprzątała sobie głowy podobnymi bredniami. To podły człowiek, powiedział, nie przystoi, żebyś o nim myślała.

Jednak dzisiaj stała z koroną Króla Żarów w zaciśniętych wilgotnych palcach na szczycie wysokich schodów, ponad placem, na którym tłuszcza rzucała głowami pomordowanych wojowniczek. I nie było przy niej ojca. Ani żadnego z braci. Ani nawet czarnowłosego syna kupca korzennego. Wszyscy zostali w ratuszu, gdzie przygotowywano wielką świąteczną zabawę.

Za plecami Nawojki pani Radlina krzyknęła ostro. Dziecko, którego oczekiwała z końcem lata, nigdy nie miało się urodzić.

Zaufani Rutewki wywlekli na środek placu kilku związanych ludzi. Było wśród nich trochę mieszczan, dwóch rajców, którzy mieli wygłosić mowę do Króla Żarów, i inni, których Nawojka nie rozpoznawała. Rutewka coś mówił, tłuszcza wrzeszczała i ciskała w więźniów kamieniami. Potem poprowadzili ich do mosiężnych pierścieni przy bramie, gdzie zwykle wiązano konie. Kazali im opuścić spodnie, a trzech nożownickich czeladników zaczęło flegmatycznie wymierzać baty.

– Nie, proszę, nie! – krzyknęła jedna z kobiet, kiedy jej mąż przewrócił się pod nawałem uderzeń, ale nikt nie zamierzał słuchać. Przeciwnie, oprawca tym zajadlej smagnął leżącego.

To nie powinno tak być, pomyślała nagle bardzo wyraźnie Nawojka. Nie powinno się robić tych wszystkich rzeczy z trupami Servenedyjek i nie powinno się paradować z obciętymi głowami książęcych pachołków. Nie powinno się straszyć brzemiennych kobiet ani smagać rajców u świątynnej bramy. Nie powinno się nazywać Królem Żarów kogoś, kto każe takie rzeczy robić.

– A teraz – powiedział Rutewka, kiedy skończyli biczowanie. – Teraz pójdziemy do ratusza poprosić wielmożnych rajców o miejskie klucze. Ale pierwej zabawimy się z rajcowymi ladacznicami. Dla mnie będzie – rozejrzał się bacznie po struchlałych niewiastach i jego wzrok spoczął na Nawojce – ta smarkata.

Zaczął powoli wchodzić na podium. Nawojka wciąż stała na szczycie schodów, spokojna, z głową lekko przychyloną na ramię i ściągniętymi brwiami. Przyłożyła do piersi lewą rękę, kurczowo zaciśniętą na koronie Króla Żarów. Nie zasłużyłam sobie na to, pomyślała jeszcze. Nigdy nie zrobiłam nic, czym bym sobie na to zasłużyła.

A kiedy Rutewka był już całkiem blisko, tak blisko, że mogła zobaczyć dwa włosy wyrastające z brodawki u nasady jego nosa, dobra, łagodna Nawojka, której nic w jej całym życiu nie przygotowało na podobne wybory, zmacała prawą ręką lampion wypełniony gorącą oliwą i cisnęła go Rutewce prosto w twarz.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Słońce kładło się czerwienią na wieżach cytadeli księcia Evorintha. Z dołu, z miasta, dobiegało wieczorne bicie dzwonów. Było w ich głosie coś, co nieodparcie przyzywało pana Krzeszcza. Coś, co skwapliwie wyrzucił z pamięci, więc słuchał tylko z przymrużonymi oczyma, lecz bez niepokoju, ufny w opiekę boską – bo jakżeż bogowie mieliby odstąpić pana Krzeszcza z Krzeszczowego Jaru? Co prawda buty z niedbale wyprawionej skóry uwierały go dotkliwie. Pan Krzeszcz zrabował je onegdaj wieśniakowi: chłopina nie miał szczęścia, naszedł zbłąkanego pana Krzeszcza przy samej Spichrzy. Co prawda, do miasta było nie dalej niźli jedno stajanie, jednakże pan Krzeszcz kręcił się w kółko po parowach, niczym pies wokół własnego chwosta.

Wydał się wieśniakowi z lekka obłąkany, bo na wieść, że bardzo akuratnie doszedł do Spichrzy w czas najznakomitszego karnawału Krain Wewnętrznego Morza, zaczął coś bełkotać niezrozumiale, lecz z wyraźnym przerażeniem. I może dlatego chłopina postanowił, że grzech byłby zostawić niedojdę na pastwę losu. Po trochu litował się nad wygłodniałym starcem, który bez jednego słowa podzięki pożarł lwią część jego zapasów, po trochu pamiętał, że Cion Ceren karze okropną śmiercią tego, kto nie wspomoże biedaka na gościńcu. Na koniec przypomniał sobie, że w baśniach opowiadanych przez stare babuszki w jego wsi taki wspomożony nędzarz zazwyczaj przemieniał się cudownie w boga jałmużników i wspaniale nagradzał dobroczyńcę. Dlatego bez zwlekania wetknął panu Krzeszczowi w rękę świeży kawał chleba z serem i poprowadził ku Spichrzy. Jeszcze co parę kroków spoglądał za plecy, czy się stary nie zgubił – i czy się aby w co cudownego nie przemienia. W tej ostatniej nadziei miał się srogo zawieść.