– To… niedobrze – zgodził się obojętnie pan Krzeszcz, który z natarczywego spojrzenia młodzika wywnioskował, że najwyższy czas, aby się odezwał.
– Ano, niedobrze, ojciec – chłopak wydawał się zadowolony responsem pana Krzeszcza. – Rychło naczął się popłoch a zbiegostwo, ale było po polewce. Bo chocia myśmy wedle prawa ludzie wolni, tyle naszej wolności, że możem się obwiesić abo do śmierci szmaty krasić. Niech no który ze Spichrzy uciec próbuje, tedy go draby na powrózku przyprowadzą i w ciemnicy zawrą. A czemu? Bo nasz fach tajemny jest i się rajcę dobrodzieje lękają, by który niecnie receptur sekretnych i ingrediencji we Książęcych Wiergach za złoto nie sprzedał!
– Wasza głupota, żeście się dali jako bydlęta na rzeź prowadzić. – Starszawy mężczyzna w kapeluszu pątnika splunął na przebiegającego ulicą sparszywiałego kota. – U nas w Górach Żmijowych takowe rzeczy nie bywają. Książę Piorunek twardy jest, to prawda, ale mieszczany a świątynie krótką ręką trzyma. Nie jak tutaj. Ot, powiadam wam, że po mojemu to jest zwyczajny zamtuz, nie książęce władztwo!
– O to się z wami nikt spierać nie zamyśla – przyznał radośnie farbiarz. – Od śmierci starego księcia jedno tu bezhołowie a nierząd. Kapłani księżnę Egrenne ze szczętem opanowali, gdy nowy włodarz jeszcze po ziemi na kolanach pełzał. Rychło się za edukacyją młodego pana wzięli i tak go wyedukowali, żeby miast w rządach, w nierządzie z ladacznicami się wprawiał. Co więcej, sami mu kurwiszcza podsuwali, toć i pani Jasenka z fraucymeru starej księżnej wyszła. I wyrósł nam pan słaby, od niewiast pieszczony, do wojaczki niezdatny, strachliwy a płochy.
– Nie gadajcie! – prychnęła tłusta niewiasta w falbaniastym czepku, którą chwilę wcześniej książęcy pachołkowie z wielką rewerencją wyprowadzili z bramy. – Młody jeszcze, a młodzi zawsze za babami ganiają. Pan jest prawy, kraśny, dla zbójów surowy. I dobrze że kapłanów słucha, boć oni wiele wiedzą i więcej jeszcze ze snów Nur Nemruta odczytują.
– Wy baby – skrzywił się farbiarz – wszystkie na jednaką modłę gadacie. Kraśny jest pan, urodny, tedy trza go cierpieć. A co on? Mercha uliczna, żeby gładką gębą ludzi wabić? Słaby jest włodarz, chwiejny i tchórzliwy, matczynej spódnicy się trzyma. Toż onegdaj dwa miasteczka pode Spichrza szczuracy wymordowali, a co nasz jaśnie pan Evorinth gotuje? Ano, karnawał i w ogrodach wielkie tańcowanie. I jak wam się to, ojciec, podoba? – z przekąsem spytał pana Krzeszcza.
– Nie podoba się – odrzekł niepewnie pan Krzeszcz, którego co prawda nadal nie obchodziły zmartwienia miejscowych farbiarzy, ale chytrze dostrzegł, że wokół rozjątrzonego wyrostka zbiera się coraz więcej słuchaczy o znacząco zabarwionych kciukach.
– Znać, żeście człek roztropny, ojciec. – Chłopak familiarnie poklepał go po ramieniu. – A nam w dzisiejszej dobie roztropni ludzie bardzo potrzebni. Szczególniej po tym, jak nas nowa wieść o jaśnie pana przeniewierstwie doszła.
– Breszecie – tłustawa niewiasta wzruszyła ramionami. – Łeb gorzałką zmąciliście. Łatwo póki co mleć ozorem na gościńcu, ale jak w książęcej ciemnicy do przytomności przyjdziecie, za późno będzie na płacze i skargi.
– A wy na mieleniu ozorem na gościńcu niezawodnie się wyznajecie, matko – szyderczo odpowiedział wyrostek – bo was tu przecie nic innego nie przygnało, jeno zwyczajne babskie wścibstwo. – Kobieta aż poczerwieniała z hamowanej złości, ale zuchwały wyrostek nie dopuścił jej do słowa. – Powiadam wam, dobrzy ludzie, ze szczętem nas te niewieście rządy do zguby przywiodą. Bo też wiecie, jak z babińcem bywa: jedna zhardzieje, inne chętnie pozór z niej wezmą. Tak też odkąd księżna Egrenne władania się jęła, wszystko idzie ku gorszemu. I nie dziw, bo też u białogłowy włosy długie, a rozum krótki! Nie do rządów im, niech dziatki rodzą, wedle natury! Et, zdało się po śmierci starego księcia pana między tutejszymi jakiego godniej szego człeka włodarzem obrać, a nie czekać, aż ona swojego syneczka do tronu przysposobi!
Kilku co młodszych słuchaczy przytaknęło mu skwapliwie. Pan Krzeszcz pomyślał jednak, że coś za bardzo ten farbiarz w retoryce szkolony.
I tu nie omylił się pan Krzeszcz ni odrobinę. Jaza, bowiem tak zwał się nasz farbiarz, najmłodszy syn zubożałego szlachcica z Gór Żmijowych, został wysłany „do szkół", nim jeszcze minął mu pierwszy tuzin lat. Rychło okazało się, że rachunki jego ojca pana na dochowanie się w rodzie kapłana Nur Nemruta albo co najmniej książęcego sekretarza były bezwarunkowo chybione. Zamiast dyskutować o niepoznawalnym bądź mozolnie wczytywać się w stare kroniki, Jaza przesiadywał w karczmach albo u dziwek na Krzywej. Oczywista, pan ojciec ani się spodziewał podobnych zdrożności, bo synalek bardzo skrupulatnie opisywał swe uniwersyteckie zasługi, a do rodzinnego folwarczku bynajmniej mu się nie spieszyło. Rychło też za przykładem żakowskiego bractwa Jaza rozzuchwalił się okrutnie.
Nie pamiętał już, kto go wciągnął do Rutewkowego spisku. Szkolarze od dawna bratali się ze spiskowcami, po części z niechęci do kapłanów, po części zaś dla zwykłej, małpiej zabawy. Takoż i Jazie podobało się owo spiskowanie nie tyle ze względu na nieszczęścia farbiarzy, podatki i książęcą rozpustę, albowiem były mu one głęboko obojętnymi. Natomiast układanie sprośnych kupletów o panu Spichrzy szło mu nader sprawnie, zaś bijatyki z pachołkami miejskimi wydawały się miłą odmianą po nudzie wykładów o istocie bogów i filozofii światła. Zresztą z tej ostatniej pojmował nader niewiele.
Knowania Rutewki objawiły się więc Jazie jako przednia zabawa – ot, zasadzić się nocką na świeżo uszlachconego mieszczanina i wysmagać go do żywego albo przypinać do kolebki pani Jasenki szpetne paszkwilusy. Narady w piwnicy wielmożnego Krzywopłocha też go ogromnie zachęciły do Rutewkowego sprzysiężenia. Co prawda trzeba było godzinami siedzieć w zawilgłych, śmierdzących murach i wysłuchiwać głupawych narzekań czeladników nożownickich, farbiarzy i wszelakiego durnego tałałajstwa. Jednak wina Krzywopłocha były przednie, zaś wciągnięte do spisku posługaczki bardziej niż ochocze i wielce oddane sprawie.
Wszystko szło bardzo składnie, aż pewnego chłodnego, przedwiosennego dnia gromadka szkolarzy postanowiła opuścić chyłkiem wykład, podczas którego kolejny nawiedzony magister głosił brednie o obrotach ciał niebieskich. Żacy pokręcili się trochę między kolegiami, ale przegnała ich straż rektorska. Potem obrzucili odpadkami dworki na trakcie do świątyni, lecz i tam im się nie wiodło, bo zza bramy wypadły trzy Servenedyjki. Nie mieli pieniędzy na piwo, więc nie mogli się przyczaić w ulubionej gospodzie Pod Wesołym Turem. Próbowali jeszcze okraść ślepego żebraka, który przesiadywał pod furtką na świątynny dziedziniec. Na nieszczęście, jałmużnik oswoił się z napaściami i wynajął wielkiego, jednookiego przygłupa, który na widok żaków zaczął wygrażać nabijaną kamieniami pałką i obiecywać, co też ową pałką im uczyni. Słowem, dzień zapowiadał się nudny i o suchym pysku.
Wtedy właśnie Jaza wpadł na pomysł, żeby przyczaić się w zaułku koło ulicy Bednarskiej i poczekać na stosowną zdobycz. Łup napatoczył się szybko, a jakże. Duża, czarna lektyka z herbem wytłoczonym na drzwiach. Jaza przymrużył oczy, spoglądając na labry, które opadały po obu stronach tarczy herbowej pozłocistą, spienioną falbaną – świeżo uszlachceni mieszczanie lubowali się w sutych ozdobach. Nie zwłócząc, zdzielił pierwszego tragarza w łeb, zaś kamraci dokończyli dzieła. W lektyce kwiczała niewiasta o twarzy szczelnie pokrytej kosztownym bielidłem, ale tak dalece posunięta w latach, że Jaza obdarł ją tylko rezolutnie z kosztowności i puścił luzem. Co okazało się błędem, bowiem niewiasta, aczkolwiek zestrachana okrutnie, pomknęła prosto do książęcych drabów, którzy dopadli całą kompanię podczas odrywania z lektyki gałek z kutego srebra.