Nim noc dobiegła końca, pani przybytku rozkazała odesłać Firlejkę z treglańskiej świątyni i jeszcze jedno drobne wrzeciono bogini poszło w ruch. Niespokojnie wyczekiwała ostrego dźwięku kołatki u wrót. Wyrzutów, pytań, próśb. Nic takiego nie nastąpiło. Wark mówił tylko o dziecku z kohorty lodowego boga, o wyprawach na Pomorców i pomście za rzeź zgotowaną Czerwienieckim Grodom. W istocie, próbował nawet uprowadzić jeden z okrętów zacumowanych w treglańskiej cieśninie i podczas posłuchania we kniaziowskim dworcu otłukł po gębie kapłana Zird Zekruna. Po tym ostatnim wyczynie Krobak zawarł syna w ciemnicy, ale po siedmiu dniach jego spadkobierca wychynął na boże światło z gniewnie zaciśniętymi zębami i żadną namową nie dał się nakłonić do rozsądku. Jeśli nawet pamiętał siwooką kuzyneczkę, która wykradała dla niego orzechy w miodzie ze słojów w spiżarni i pozwoliła się przyłapać w zbyt wysoko zadartej spódnicy, żadnym gestem nie dał tego po sobie poznać. Lelka przypuszczała, że gdyby Firlejka przesunęła się przed nim na gościńcu w swojej szarej świątynnej sukni z prostego kołtryszu, nie odwróciłby za nią spojrzenia.
Zaś dziewczyna pokłoniła się nisko i wsiadła na sanie z tym samym spokojnym uśmiechem, z jakim przyjmowała wszelkie rozkazy. Nie powiedziano jej o przedwczesnym powrocie kniaziowskiego syna – wiedziała tylko tyle, że zwierzchniczka świątyni posyła ją hen, aż na drugi kraniec Wewnętrznego Morza, do klasztoru w Dolinie Thornveiin na południowym krańcu żalnickiego władztwa. Daleka droga i niebezpieczna, tym bardziej zimową porą, kiedy śniegi wysoko pokrywały szlaki. Lecz Firlejka wyrosła na wysoką, silną dziewczynę, zdolną podołać trudom wędrówki i ciekawą świata. Leć, jaskółeczko, uśmiechnęła się wtedy Lelka, leć wysoko ku słońcu. I tak wrócisz, kiedy zawołam.
Siedem lat w opactwie z Doliny Thornveiin, pomyślała kapłanka, gdzie wciąż oddawano cześć jedenastu bogom i co roku, w najdłuższą zimową noc, opłakiwano kolejno imiona Stworzycieli. Najpiękniejsze miejsce na ziemi, jak jej opowiadano. Wiele zapomnianej wiedzy w księgach o grzbietach wytartych rękoma, które dawno rozsypały się w pył. Starożytne pieśni nieodmiennie witające świt. Dźwięk dzwonów. Słoneczne lata, łagodne zimy. Różane ogrody, winnice i sady. Pod nimi zaś – kamienie pamiętające owo martwe, jałowe pole, na którym Annyonne pokonała Stworzycieli. I odległy cień legendy o największej, najbardziej niszczącej miłości Krain Wewnętrznego Morza. Dość, by oszołomić dziewczynkę, którą z ogoloną głową przyprowadzono do wrót treglańskiego przybytku. Dość, by stała się czymś więcej niż pohańbioną kniaziowską dziewką, w przypływie okrutnej łaski oddaną na służbę bogini. A jednocześnie – dość, aby jej dziecinne marzenie na nowo rozkwitło pod ciepłym niebem południa.
Na końcu to właśnie one nas zabijają, pomyślała Lelka. Nasze marzenia.
Marzenie Krobaka było proste jak czarny chleb z grubo mielonej mąki, który podawano na jego stołach. Cztery tuziny lat zbierania sinoborskich ziem pod jednym berłem. Podwójne rzędy zdobycznych chorągwi zawieszone na wieczną chwałę w przybytku Kei Kaella i czterech synów pogrzebanych za głównym ołtarzem. Złote kopuły treglańskiej cytadeli, krąg pali wokół jej murów, raz po raz przyozdabiany świeżym ścierwem. Bezwładna lewa ręka, okaleczona podczas dworskiej uczty, gdy jeden z bojarów rzucił się nań z mieczem, aby pomścić spalenie dworca i pohańbienie synowej. Przenikliwe siwe oczy, których obawiano się w całych Krainach Wewnętrznego Morza.
Które nie dostrzegły tylko jednej rzeczy – że nawet najpotężniejszy z kniaziów nie powinien żyć zbyt długo, zaś ojcowie, także ci naprawdę kochani, stają się wreszcie dla synów ciężarem. Lelka patrzyła, jak każdej wiosny Krobak przyjmuje w koronacyjnej sali hołd bojarów. W tej samej ciężkiej purpurowej robię wyszywanej złotem i perłami, w zamkniętej koronie sinoborskiego kniazia. Może trochę bardziej zeźlony i niecierpliwy, kiedy kolejna głupia młódka nie potrafiła ze strachu wykrztusić imienia. Może nieco bardziej pijany podczas wieczornej uczty, bo podagra dokuczała mu dotkliwiej, niż pragnął przyznać. I coraz mniej skłonny do miłosierdzia wobec tych, którzy stanęli na przekór jego planom.
Oprócz własnego syna: jego głowy nie mógł zatknąć na palisadzie. Choć wielu oczekiwało, że tak właśnie się skończy.
Nie, nie było więcej sekretnych wypraw na Pomorców. Ani w ogóle żadnych wypraw, bowiem pogrzebawszy czterech synów kniaź nie ośmielał się lekkomyślnie szafować życiem ostatniego dziedzica. Były za to nożownickie bójki z żeglarzami w treglańskich tawernach, galopady z pochodniami poprzez uśpione ulice miasta, pławienie czarownic w dziurach wyrąbanych w lodzie na zatoce. Sakiewki złota rzucane w pijackim szale pomiędzy żebraków, niebotyczne długi w kantorze Fei Flisyon, noce spędzane w domach uciech. A na koniec sprowadzona z woli Krobaka młodziutka córka skalmierskiego doży, która w milczeniu obnosiła po komnatach dworca wymizerowaną, bladą twarz i oglądała małżonka jedynie podczas dworskich ceremonii.
Błąd, pomyślała Lelka. Krobak popełnił błąd, pozwalając, by ostre niegdyś ostrze stępiło się i pokryło rdzą.
Szalony książę, jak go nazywano. Szalony książę, który dla zakładu przejechał nago kniaziowskim traktem Tregli, powożąc czwórką karych, skalmierskich rumaków, i kazał głośno przygrywać kapeli, kiedy nocką zachodził do młodej małżonki burmistrza.
Aż ostatniej wiosny Koźlarz pojawił się na nowo w Krainach Wewnętrznego Morza. Lelka siedziała obok kniazia, na paradnym miejscu, które po śmierci kniahini przypadło zwierzchniczce zakonu Kei Kaella, gdy kupiec ze Szczeżupin pozornie niedbałym głosem napomknął, że Smardzowego syna widziano w dziedzinie Fea Flisyon Od Zarazy. Południowiec przebierał palcami po ogniwach łańcucha, bacznie przypatrując się twarzy kniazia, nie dostrzegł więc zaciśniętych nagle, zbielałych szczęk Warka. Ani nagłego błysku w oczach północnych wojowników z drużyny młodego kniazia, wilczego pomruku wśród tych, którzy wciąż pamiętali dziecko z kohorty Org Ondrelssena Od Lodu. Czekali na jego powrót, pomyślała wtedy poprzez przyćmione pulsowanie bólu. Czekali, aż legenda północy znów będzie chodzić po Krainach Wewnętrznego Morza i Krobakowe klątwy nie zdołają ich powstrzymać. Ani Wark.
Następnego dnia zamroczony gorzałką dziedzic tronu wszedł do koronacyjnej sali na długo po tym, jak rozpoczęła się ceremonia składania hołdu. Nie oglądając się po bokach, opadł na zaścielone czerwonym aksamitem podwyższenie pod tronem Krobaka, przytrzymał się ojcowskiej nogi. Któryś z bojarów zaśmiał się głupawo.
Śmiech zawirował w ciszy pod wysoką, pokrytą złotymi malowidłami kopułą. Nim zgasł, Wark pochwycił dostojnika za rudą brodę, północnym zwyczajem splecioną dołem w dwa warkocze i targnął nim potężnie, obalając na kamienną posadzkę. Wysoka bojarska czapka potoczyła się na skraj czerwonego dywanu jak świąteczny kołacz. Dwóch pachołków pochwyciło Warka za ramiona, lecz wyrwał się i wyszarpnął zza pasa długi nóż. Krobakowa nałożnica opadła na kolana, zarzuciła sobie na głowę haftowany srebrem fartuch, zawodząc niby świątynna płaczka. Syn znieważonego bojara, niebieskooki wyrostek z krzywo przystrzyżoną wiechą słomianych włosów, próbował podnosić ojca, lecz książę kopniakiem posłał go na posadzkę.
Krobak przypatrywał się nieporuszenie z wysokości tronu, jak jego spadkobierca wytargał za brody jeszcze pół tuzina dostojników, włączywszy samego kanclerza, uczynił obelżywy gest ku małżonce, a na koniec zanieczyścił dywan tuż obok szkarłatnych, safianowych butów ojca. Następnie, wciąż nie niepokojony przez strażników, Wark pokłonił się nisko kniaziowskim gościom i wymaszerował z koronacyjnej komnaty, pogwizdując pod nosem. Tamtego dnia, pomyślała Lelka, Krobak mógł posłać po niego skrytobójców. Żaden z bojarów nie podniósłby miecza w obronie dziedzica tronu.