Na wieść o spaleniu Czerwienieckich Grodów Krobak zamknął porty i rozkazał szukać wnuka po wszelkich traktach Sinoborza, lecz Przemęka, stary lis, bez trudu wymknął się obławie; Lelka nie wątpiła zresztą, że i teraz na północy znalazłoby się wielu gotowych użyczyć dachu dziecku, które jeździło w kohorcie boga. Potem do treglańskiej cytadeli dochodziły sprzeczne wieści. Ponoć widywano żalnickiego księcia na krańcach turzniańskich równin, wśród plemion, których skóra poczerniała od okrutnego żaru słońca. Albo jeszcze dalej, na najodleglejszych wyspach, za którymi nie ma już nic, jak mawiali pijani żeglarze, bo woda wylewa się tam za krawędź nieba. Lelka nie wiedziała, co sądzić o owych opowieściach. Świat był wielki, olbrzymi, zaś nawet karmiony krwią wzrok wołw nie sięgał dalej niż moc bogów Wewnętrznego Morza.
Czasami tylko, zimowym świtem, kiedy bojarzy popili się okrutnie, zaś sam Krobak drzemał smętnie w wysokim krześle na szczycie stołu, żując koniec posiwiałego wąsa, któryś z wędrownych skalmierskich bardów zaczynał śpiewać pieśń o wojennych przewagach żalnickiego księcia. Skąd mogą wiedzieć, myślała wówczas Lelka, zaciskając pięści tak mocno, że paznokcie przebijały skórę, skąd mogą wiedzieć o wojnach stoczonych w ziemiach dalszych jeszcze niż jałowa pustynia, z której przybywają Servenedyjki? Jednak były sposoby. Pieśniarze częstokroć piali więcej tajemnic niż kapłani z całą potęgą swoich bóstw, zaś pieśni fruwały szybciej niż świątynne gołębie. Albo też – i rozumiała to bardzo dobrze, zważywszy, ile nocy przesiedziała bezsennie, układając strofy przepowiedni – wiedzieli nie więcej niż inni. Czasem wystarczył bo prostu dodatkowy dzban piwa, sakiewka srebrnych groszy i zmyślny rym podrzucony przez usłużną karczmarkę.
Tyle że niektóre melodie okazywały się zbyt niebezpieczne, by mogły swobodnie wędrować, zaś dwór kniazia Krobaka, z jego ciemnym chłopskim piwem i bojarami w niedźwiedzich skórach narzuconych na wyszywane złocą nicią szaty, potrafił zmylić nie tylko prostoduszną szlachtę z odległych dworców, lecz i bywałych w świecie trubadurów. Nie każdą pieśń ceniono tu równie mocno, nie każdą też nagradzano sakiewką złota. Zaś z pewnością nie tę o przewagach wnuka kniazia, który niegdyś wyślizgnął się Krobakowi z palców niczym złota rybka. O czym wnet przekonał się nieostrożny pieśniarz, kiedy pachołkowie wrzucili go do rowu z nieczystościami.
Choć może ucieczkę Krobak potrafiłby przeboleć, pomyślała Lelka. Jednak nie to, co uczyniono z dziedzicem sinoborskiego władztwa.
Nie wiedział bard, kędy patrzeć, pomyślała cierpko, gdy tę durną śpiewkę zawodził. Bo nie trza było w obliczu Krobaka pochwał ślepić, jeno przyjrzeć się, jak Wark w jednej chwili się odmienił – jako wilcze szczenię, kiedy mu kawał krwawego mięsa pokażą, a potem kijem precz odgonią. I za tę jedną rzecz kniaź Krobak kazałby Przemękę umęczyć powolną śmiercią na wielkim katowskim kole. Za to, że wziąwszy na wychowanie kniaziowskiego syna, nie tylko okradł go z ojcowego przywiązania i nauk, które był mu winien, ale i porzucił niby stary łachman. Koźlarzowi – daleka droga poprzez nieznane kraje, bitwy zwycięskie i sława w pieśniach minstreli. A Warkowi – wola starego ojca, pijackie burdy i ducie wiatru w kominie. Tkwiło to po równo i w starym, i w młodym. Ani Wark, ani Krobak nie przywykli ustępować pierwszego miejsca. Choćby własnej krwi.
A poza wszystkim, pomyślała pani zakonu Kei Kaella, kiedy w drzwiach pokazała się postać w długiej, jasnej sukni kapłanki wewnętrznego kręgu, poza wszystkim jest jeszcze zawiedziona miłość. Księżyc odmienił się i marzenie minęło bezpowrotnie, choć nie bez śladu. Łut szczęścia, pomyślała Lelka, słodka, ułudna melodia pieśni o Thornveiin i coś, co dostrzegłam w jej oczach już wtedy, kiedy klęczała z ogoloną głową na progu świątyni. A także wrzeciono bogini, które raniło do krwi.
Młoda kapłanka przysiadła na niskim stołku. Lelka śledziła ją spod opuszczonych powiek – delikatne przechylenie szyi, cień rzęs na policzkach, dłonie ciasno splecione na podołku. Miarowe kapanie kropel wody znów odezwało się słabo w głębi świątyni, zaś w jej uszach pobrzmiewały przedśmiertne wrzaski wołw i głuche pohukiwanie sów w kryształowej kryjówce Fei Flisyon. Czas, pomyślała Lelka, czas, aby znów zatańczyło wrzeciono bogini, cokolwiek ma nam to przynieść.
Wreszcie wyciągnęła wyschniętą, zimną rękę i dotknęła ramienia młodej dziewczyny.
– Musisz mi pomóc, Firlejko – powiedziała znużonym, zachrypniętym z wysiłku głosem. – Potrzebuję twojej pomocy, jeśli mamy ocalić dziecko, które nosisz. Bo kniaź nie pozostawi nas bez kary, ani ciebie, która sprzeniewierzyłaś się ślubom błagalniczki, ani mnie, która pozwoliłam płodzić kniaziowskie bękarty w najświętszym przybytku Kei Kaella.
Nim dokończyła przemowy, Firlejka z płaczem podniosła do ust jej starczą dłoń. Jest taka młoda, pomyślała z trwogą kapłanka, czy będzie miała dość siły, aby dokończyć dzieła? Czy starczy dziecka, poczętego pod dachem bogini z powodu dawnej pieśni i miłości, która była złudzeniem, aby spętać ją przymusem równie dotkliwym jak ten, który sprawia, że wydam na śmierć własnego ojca?
– Ja nie doczekam jesiennych pozdrowień – podjęła.
– Jesteście silni, matko – sprzeciwiła się dziewczyna. – Silniejsi, niż sądzicie.
– Dość – Lelka uśmiechnęła się blado na oczywiste kłamstwo. – Będę umierać, wiedząc, że opuszczam cię w opresji i bez możnych przyjaciół. Lecz jesteś dla mnie jak córka, córka, której nigdy nie miałam i nie pozostawię cię bezbronnej – nie spuszczając wzroku z twarzy Firlejki, wsunęła w jej palce wrzeciono bogini.
Dziewczyna pobladła i rozchyliła usta, lecz nim wypowiedziała słowo sprzeciwu, stara kapłanka zacisnęła kościstą dłoń na jej palcach. Ostry koniec wrzeciona przebił skórę i drobna strużka krwi pociekła wzdłuż przegubu Firlejki. Szare oczy rozszerzyły się ze strachu i niedowierzania. Jakżeż ona odmienna ode mnie, pomyślała Lelka, która z rozkazu ojca zabiła swojego poprzednika, a potem pewnie wzięła z jego stygnącej ręki srebrny znak bogini.
– Jakże tak? – wyszeptała z przestrachem Firlejka. – Powinniście mnie przekląć. Jestem splamiona, nieczysta. Złamałam przysięgę.
– Nigdy – Lelka uniosła się na poduszkach – nigdy więcej nie powtarzaj podobnych słów. Twoje dziecko nie jest klątwą, lecz błogosławieństwem na nadciągającą grozę.
– Jakże tak, matko? – powtórzyła dziewczyna, lecz w jej głosie była ulga – i pragnienie.
Jak tanio można kupić tych, których wszystko zawiodło, pomyślała Lelka.
– Zeszłej nocy Fea Flisyon usnęła w kryształowej grocie pośrodku Traganki – odparła świszczącym głosem – a po niej będą odchodzić jeszcze inni, będą odchodzić kolejno, póki nie wypełnią się przepowiednie.
– Annyonne – głos Firlejki był cichy jak westchnienie.
Lelka przymknęła powieki. Tak, jaskółeczko, pomyślała, po siedmiu latach w Dolinie Thornveiin, gdzie wciąż przeklinają morderczynie bogów, nie mogłaś zapomnieć imienia starszego niż kamienie w fundamentach opactwa. Ani imienia, ani przepowiedni. Tyle że czasami przepowiednie są fałszywe, zaś niektóre imiona nie mają żadnej mocy.
– Idzie zły czas, zły czas dla przedksiężycowych i śmiertelnych pospołu – podjęła, spoglądając dziewczynie prosto w oczy. – Zły czas, gdy stare grozy budzą się na nowo. Lecz obiecano mi, że ocali nas dziecko zrodzone z kniaziowskiej krwi, dziecko urodzone pod pękniętą kopułą przybytku. – Firlejka głęboko wciągnęła powietrze. – I ostrzeżono, że musimy uczynić wszystko, aby je ocalić.