Dziewczyna nic nie odpowiedziała, zacisnęła tylko mocniej splecione na podołku dłonie. Nawet po siedmiu latach wygnania na południowym krańcu żalnickiego władztwa bardzo dobrze pamiętała tamten dzień, kiedy w pokutnej szacie klęczała u progu opactwa. Ponadto – znała opowieści o synu burmistrza, niemowlęciu o oczach dziwnie podobnych do szarych źrenic kniazia Krobaka, które na jego rozkaz wyniesiono do lasu. A także służebnych, co zanadto spoufaliły się z dziedzicem tronu i nigdy nie odnalazły powrotnej drogi z piwnic pod kniaziowskim dworcem. Nawet jeśli Krobak dozwoli żyć synowemu bękartowi, z pewnością nie będzie mu dane chować się w kącinie Kei Kaella, gdzie już raz nadużyto kniaziowego zaufania.
– Mój ojciec… Kniaź – poprawiła się chropowatym głosem. – Powiedziano mi, że z woli bogini umrze przed nadejściem jesieni.
Firlejka pochyliła głowę i stara kapłanka nie widziała, co pojawiło się na jej twarzy – ulga, strach, czy nadzieja. Z woli bogini, powtórzyła w myślach cierpko. I z powodu skrzydlatych węży morza, które niegdyś wymordowano na brzegu jasnego źródła Ilv.
– Nim jednak to nastąpi – uśmiechnęła się niemal łagodnie – trzeba, byśmy uczyniły coś, czego nigdy wcześniej nie ośmielono się uczynić w Krainach Wewnętrznego Morza. Byśmy sięgnęły po znaki bogów, odnalezione i przepowiedziane w snach wołw. Po naszyjnik Nur Nemruta Od Zwierciadeł, po Fletnię Wichrów ze skalmierskiej wieży Sen Silvara i róg Morskiego Konia, ukryty na dnie Wewnętrznego Morza. I wiele innych. Po wszystko, co może być naszą osłoną, kiedy nadejdzie czas.
Kiedy skończyła mówić, przyniesiono jej wieczorny napar na uśmierzenie bólu. Poczuła go na języku, gorzki i metaliczny niczym napitek z czarnej ofiarnej krwi, który kazała lać w gardziele wołw, aby przemawiały głosami bogów. W kamiennej misie, pomiędzy motkami różnobarwnej przędzy połyskiwało wrzeciono bogini, znak jej łaski nad sinoborskim zakonem; na ostrym końcu dostrzegała rdzawy ślad krwi Firlejki. Kupiłam pół roku, ł roku, kiedy będzie służyć mojej przepowiedni wierniej ż łańcuchowa suka – z powodu nie narodzonego dziecka powodu imienia Annyonne. Zaś skoro wrzeciono bogini zaczęło tańczyć, niełatwo będzie spowolnić jego bieg. I tak naprawdę ważne są nie fałszywe przepowiednie, kniaziowskie nałożnice i ich bękarty, tylko trzech oślepionych kowali z Gór Żmijowych, których przykuto żelaznym łańcuchem w piwnicach przybytku.
Jednak przed oczyma wciąż miała postać Firlejki w jasnych świątynnych szatach. A krople w podziemnych korytarzach wciąż spadały niestrudzenie.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Servenedyjki odnalazły ich, nim jeszcze położnica na dobre ostygła. Zarzyczka odetchnęła z ulgą, kiedy tabunek wojowniczek w błękitnych płaszczach wpadł w zaułek. Czas był niespokojny, więc nikt na darmo nie zwlekał. Servenedyjki owinęły trupa towarzyszki w pokrwawioną wiedźmią opończę i nie czekając żadnych objaśnień, zarzuciły na siodło. Z sąsiednich ulic dobiegały coraz donośniejsze wrzaski. Księżniczka usłyszała krótką komendę i twarda ręka podciągnęła ją na koński grzbiet.
Przy furtce do wieży Śniącego bez ceremonii wysadzono je na bruk. Na szczęście tutaj było spokojnie, zapewne za sprawą trzech tuzinów wojowniczek, które ze znudzeniem przypatrywały się wchodzącym do środka pątnikom. Zarzyczce wydało się, że na widok Szarki wytatuowana twarz najbliższej drgnęła lekko, ale zaraz obojętnie machnęła ręką, nakazując im iść dalej.
– Jeden grosz za chłopa, półtora za babiniec – zażądał stojący w bramie człowieczek o kaprawych oczkach. – I nie zwłóczcie zanadto, bo rychło świątynię zamykamy.
Karzeł wysupłał żądaną kwotę i wpuszczono ich na dziedziniec, gdzie biło źródło cudownej wody.
– Dziwny jakiś obyczaj – zauważyła księżniczka, rozglądając się po krużgankach. – Nawet w przybytku Zird Zekruna nie ściągają z pątników daniny.
– Może w Żalnikach kapłani mniej chciwi – zachichotał karzeł. – Ale w Spichrzy to oni pazerni, że nie daj bóg. Szczególnie w świąteczny czas, kiedy mnogi lud się garnie do modlitwy przed zwierciadłami. Cóż, kupieckie miasto, trudno, żeby się w świątyni przekupnie nie krzewili.
– Bardzom tych zwierciadeł ciekawa – oznajmiła Szarka. – A i do zmierzchu niewiele czasu zostało, tedy pospieszmy się, póki nas stąd na zbity pysk nie wygnają.
Schody na szczyt wieży okazały się ciemne i niewygodne, szczególnie że większość pątników zbierała się do odejścia i przyszło im mijać się na wąskich stopniach ze schodzącymi. Śmierdziało wilgocią i pleśnią, niczym w Wiedź – miej Wieży księcia Evorintha. Zarzyczka nie potrafiła uwierzyć, że tak wygląda świątynia jednego z najbardziej czczonych bogów Krain Wewnętrznego Morza.
– Nie myślcie sobie – zaśmiał się karzeł, kiedy zwierzyła mu się z zadziwienia – że kapłani tędy chadzają. Oni, ścierwa, mają pośrodku wieży takie ustrojstwo, jakby kubeł wielki, co się na bloczkach i linach do góry podciąga. Bardzo zmyślne, a że się czasem kubeł przy robocie urwie, to też niewielka strata, bo kapłaństwa od tego za bardzo nie ubywa. Gadają zresztą, że się niedawno ta machina zepsuła, kiedy świętej pamięci poprzednik Krawęska do przybytku jechał – zarechotał nieprzyjemnie. – Ponoć i nie bez udziału samego Krawęska owo nieszczęście na nas spadło… ale tyle wiadomo, że kapłan pospółkiem ze sługami obrócił się w wielką krwawą kiszkę. W każdym razie, wąskie schody trzyma się tylko dla pospólstwa. Są pono jeszcze jedne, marmurowe, i chadza nimi sam książę pan, takoż za bardzo nie dowierzając kapłańskim sztuczkom z linami i bloczkami. A wedle pleśni i zaduchu, to tak dumam, umyślili sobie kapłani, że trza pątników naprzód umordować. Bo jak się wreszcie który na górę wdrapie, umorusany, spocony i zadyszany, to go od tamtejszych wspaniałości jeszcze większe zdumienie chwyci. Ja tam nie wiem, mnie jeno kurcz w łydce chwyta, a od tego do zachwytu długa droga…
U szczytu schodów smuga ostrego światła niemal oślepiła Zarzyczkę. Poskręcany, przypominający muszlę portal prowadził wprost do korytarza wyłożonego szeregami kryształowych luster. Było przeraźliwie jasno. To z wnętrza zwierciadeł, pomyślała z przestrachem, mrużąc oczy, które nagle poczęły łzawić i piec. Blask bije z wnętrza zwierciadeł.
– Nie chcę tam iść – sprzeciwiła się wiedźma. – Nie powinniśmy tam wchodzić, wcale nie…
– Teraz? – rudowłosa Szarka odwróciła się, chwyciła ją za ramiona i potrząsnęła ze złością. – Teraz mi to mówisz?
– Nie lękajcież się – uspokajająco powiedział karzeł. – Umyślnie kapłani wiodą ludzi na wieżę mrocznymi schodami, aby ich potem zrazu zwierciadła pomieszały i z pantałyku zbiły. Ale to jest jeno sztuczka i byle alchemik podobne lustra postroi. Prawda, księżniczko?
– Lustra tak – odparła powoli Zarzyczka. – Choć ani równie wielkie, ani tak przejrzyste. Ale skąd ten blask bije, tego powiedzieć nie potrafię.
– Tedy się zaraz dowiemy. – Szarka wyszła z konchy portalu.
Jej kroki zadźwięczały szybko, kiedy podeszła do pierwszego z luster. Wyciągnęła rękę i dotknęła gładkiej powierzchni, zaś Zarzyczce wydało się, że zwierciadło pociemniało nieznacznie i zmętniało.
Jadziołek zasyczał wściekle.
– Ciekawe – powiedziała cierpko rudowłosa.
– Ciekawe, gdzie się podziali kapłani – karzeł donośnie pociągnął nosem. – Zawdy się ich tu cała gromada kręci, a dzisiaj, kiedy w mieście święto, a pątników pełno, ani widu, ani słychu. Coś nie bardzo mi się to widzi.