– Nie, nie radośniej – mruknął posępnie Szydło. – Ale użyteczniej. Bo podobna wiedza to nie tylko imiona kochanków, które głupie dziewki zimową porą z wosku wróżą. Z wiedzy można zawczasu oręż wykuć przeciwko złu, które nadejdzie.
– Nie, nie można! – zaprzeczyła z niezrozumiałą złością Szarka. – Bo ta przyszłość i ta przepowiednia… Obie po równo zwichrowane, żeby je nagła zaraza zeżarła!
O czym oni rozprawiają?, z paniką pomyślała księżniczka. Nie rozumiem, o czym rozprawiają.
– Przecież sama mówiłaś… – zaczęła ze zdziwieniem wiedźma.
– Głupio, że mówiłam! – przerwała rudowłosa. – A jeszcze głupiej w tym miejscu powtarzać, co mówiłam.
– Ja zaś radbym usłyszeć. Ja prosty trefniś jestem, skąd mnie się w podobnych rzeczach wyznawać? – nalegał karzeł. – Ale wyście wielka pani, w świecie bywała. Tedy radbym od was usłyszeć o zwichrowanych przepowiedniach.
Zarzyczka pomyślała nagle, że pod przymilnym głosem dworskiego pochlebcy czai się coś więcej. Szyderstwo. Niepokój. I jeszcze coś, czego nie potrafiła rozpoznać.
To nie jest zwykły wesołek, pomyślała z przestrachem. Tu nic nie jest tym, czym się zdaje. Ani on, ani wiedźma, ani kobieta w obręczy dri deonema. Jesteśmy cieniami we wnętrzu zwierciadeł. A ja… – dziewczyna o bladej twarzy znów spojrzała na nią ze zmętniałego lustra – ja nie jestem nawet cieniem. Jakby tego poranka owionął mnie duszny sen…
Siedziałam przed zwierciadłem, przypomniała sobie. Siedziałam przed wielkim srebrnym zwierciadłem, które przyniesiono z komnat pani Jasenki. I nie potrafiłam ode – gnać myśli, że jeszcze poprzedniego wieczoru wpatrywała się w tę samą taflę książęca nałożnica, która próbowała mnie zabić. I miałam uczucie, jakby spoglądała ku mnie spoza gładkiej, srebrzystej powierzchni. Jakby się gdzieś tam wciąż jeszcze kołatał jej obraz – wraz z odbiciem zakrzywionego ofiarnego noża.
Potem w drzwiach stanął Szydło. Dworski wesołek. Ledwo pamiętałam go z uczty wyprawionej owego wieczora, gdy zjechaliśmy do cytadeli. Dziwny, mały człowieczek w żółtych rajtuzach, który fikał koziołki przed naszym stołem i śpiewał sprośne kuplety. Zdziwiłam się, czego może chcieć w mojej komnacie. Dlaczego służebne pozwoliły mu wejść. Dlaczego nikt mnie nie uprzedził.
Moja ręka wpół drogi do dzwonka na służbę… A potem Szydło powiedział takim… dziwnym głosem: „Chodź za mną, księżniczko…”
Puzderko ze skalmierskim pudrem, dar księżnej Egrenne, spadło i rozprysło się na posadzce, kiedy odsunęłam krzesło. Chmura mlecznego pyłu między mną a odbiciem w lustrze.
– A i miejsce sposobniejsze ciężko będzie znaleźć – dokończył niziołek. – Gdzież lepiej rozprawiać o przepowiedniach, jeśli nie w wieży Śniącego?
– Nawet jeśli przysłuchują się wam jego kapłani? – spytała cicho księżniczka.
– I być może nie tylko jego – wykrzywił się niziołek. – Być może również nieocenione bractwo Zird Zekruna zwietrzyło okazję. Ale nawet wówczas warto rzecz zrazu rozważyć. Bo potem czasu może zbraknąć…
Przez chwilę mierzyli się z Szarką wzrokiem. Dwie pary oczu. Zielone i bursztynowe. Żadne nie odwróciło spojrzenia. Ale Szarką roześmiała się pierwsza.
– Jeśli mnie tu zabiją? – spytała, zaś Zarzyczka znów poczuła, jak w jej gardle narasta zimny skurcz. Bała się tej rudowłosej niewiasty. Swobody, z jaką mówiła o śmierci. Tego nieludzkiego śmiechu.
I jej łez, kiedy wiedźma opowiadała o losie sorelek.
– To takoż może się zdarzyć – z powagą przytaknął Szydło. – Sami rozumiecie, że kapłani będą chcieli was wypytać, a widzieliście, czego potrafią dokazać skalne robaki. Plugawa, paskudna śmierć. Módlcie się, by was nie spotkała.
– Zastanowiłeś się – powoli spytała Szarką – czym trzeba zapłacić za taką wiedzę? Za rozumienie przepowiedni? Powiadają, że świat jest pełen wichrów wystarczająco silnych, by wymieść serce jednego śmiertelnika, karle. A ja już straciłam zbyt wiele.
– Wiem – równie powoli odparł niziołek. – I mogę zapłacić.
– Ale ja nie – ucięła szorstko.
Karzeł bez dalszych sporów ruszył za rudowłosą. Wciąż potrząsał głową i coś do siebie mamrotał, ale przestał się spierać.
Jadziołek wydał przeciągły, przenikliwy trel i Szarką stanęła gwałtownie. Zarzyczka potknęła się, wpadła na karła. Stali naprzeciw wysokiej zwierciadlanej tafli. Księżniczka mogłaby przysiąc, że wcześniej jej nie było. Jakby urągliwie wynurzyła się z powietrza o krok przed nimi.
Odruchowo przytuliła się do wiedźmy. Piegowata niewiastka dygotała lekko, jej usta wykrzywiły się do płaczu.
– Pułapki Nur Nemruta – szepnęła niemal niesłyszalnie. – Jestem tu ślepa… nie widzę… nie widzę pułapek…
– Jadziołek widzi – Zwajka odrzuciła włosy z twarzy. – Mówiłam już. I wszystko, cokolwiek przyjdzie…
– Naprawdę zrobiłabyś to? – przerwał Szydło. – Zrobiłabyś to dla wiedźmy?
– Wypróbuj mnie! – w głosie Szarki zabrzmiała nieuchwytna, drapieżna nuta.
Zrobiła jeszcze jeden krok ku zwierciadłu. Położyła na nim ręce, powoli przylgnęła całym ciałem.
Jakieś słowo. Ciche jak oddech.
Gdzieś obok usłyszała chrapliwy, zduszony okrzyk wiedźmy.
Jadziołek z ostrym wizgiem wzbił się pod sam strop. Jego głos chlasnął księżniczkę jak pejcz, zatamował oddech. A potem go usłyszała.
Nie powinna tego robić – jego własna stodkokrwista rzecz – nie powinna ich przyzywać, nie w tym miejscu. Ale tym razem nie potrafił jej powstrzymać. Zbyt wiele nienawiści i strachu powracającego spoza snów. Ogień i krzyki, wszędzie wokół. Ogień i krzyki, które usłyszał, kiedy jego rzecz zdychała na spalonych słońcem skałach. To było wcześniej. Dawno. Daleko stąd. Ale teraz należała wyłącznie do niego. Jej sny. Słodka krew. I mętne, białe fale wszędzie wokół.
Moja, moja, moja! – wrzasnął przeraźliwie do tego, co krążyło poza zmętniała taflą, która dla niego nie była żadną zaporą.
A ona znów je przywoływała. Żołtookie stwory. Które próbowały dostać ją już przedtem. Którym wydawało się, te wystarczy wyciągnąć rękę. Jak po swoje.
Nieostrożna, zawsze była nieostrożna. Krzyki i krew. Coś, co nieodmiennie go wabiło. Do niej.
Wzniósł się jeszcze wyżej – czworo rozszerzonych oczu i drapieżny dziób. Jak zaostrzona strzała.
Zarzyczka krzyknęła przeraźliwie, kiedy jadziołek przeniknął przez lustrzaną powałę.
I nagle nie było przed nimi żadnej tafli.
Szarka zachwiała się, oparła o ramię karła. W bocznym zwierciadle księżniczka dostrzegła, że z ust rudowłosej spływa strużka krwi. Oczy miała nieruchome, niewidzące.
Szum. Dopiero teraz Zarzyczka spostrzegła, że jałowa cisza labiryntu zmieniła się w odległy, niespokojny szum. Jak fale przypływu w Cieśninach Wieprzy, pomyślała.
Zimny, kłujący wicher na twarzy, kiedy spoglądała z Wężymordem w morze – ku najdalszemu z horyzontów. Poszarpany zarys przybrzeżnych skałek. Zaśpiew morza.
Jednak to było coś innego. Mleczne zawirowania w zwierciadle obok – setki białych gołębich piór opadających wprost na odbicie brązowookiej dziewczyny w ciemnym płaszczu. Delikatny, nierzeczywisty dotyk – na twarzy, na włosach. Gołębie pióra.
I wreszcie widzi wyraźniej. Księżyc jest biały. Nie czerwony, tylko trupiosiny. Bezkrwisty.
Nie potrafi rozpoznać gwiazd.
A później wyciąga rękę ku chłodnej tafli… i szum unosi ją dalej… coraz dalej… poza pamięć… poza zwierciadło…