I nagle nie ma żadnej tafli. Tylko triumfalny krzyk jadziołka w umyśle kapłana.
Wiedźma wrzeszczy. W zwierciadle jej twarz jest pobielaną, trumienną maską przerażenia.
– Trzeba to przerwać! – wyrzuca z siebie Krawęsek. – Nie rozumiecie? – jego głos się załamuje, ale nie potrafi na to nic poradzić. – Jadziołek pożera sny. Pochłania je, niszczy. A teraz… a teraz jest w wizji boga. We śnie Nur Nemruta – kończy szeptem. – W przeznaczeniu. W przeznaczeniu Krain Wewnętrznego Morza…
– Cicho! – sługa Zird Zekruna niemal dotyka czołem zwierciadła.
W którym Zarzyczka robi powolny krok ku matowej ścianie korytarza. A potem jeszcze jeden i następny. Pomorzec ze świstem wciąga powietrze – łapczywie i zachłannie. I zwierzchnik świątyni Nur Nemruta pojmuje, jak dalece się pomylił, wierząc, że pułapkę zastawiono jedynie na rudowłosą córkę Suchywilka. Skalne robaki zbiegają się pod skórą w kącikach oczu Pomorca, jakby one również przypatrywały się Zarzyczce. Nigdzie nie widać jadziołka, ale dla kapłana Zird Zekruna nie ma to już najmniejszego znaczenia. I Krawęsek rozumie, że choćby cała świątynia miała się na ich oczach obrócić w pył, Pomorzec nie przestanie napawać się upadkiem żalnickiej księżniczki.
Która jak we śnie wyciąga rękę i dotyka zwierciadła…
Rutewka wrzeszczy, kiedy gorąca oliwa zalewa mu twarz. Próbuje się cofnąć, ale wtedy dziewczyna w sukni z żółtej kitajki chwyta go i przyciąga ku sobie. Mroczek całkiem wyraźnie widzi jej twarz, młodą, nieledwie dziecinną, lecz teraz zastygłą w wyrazie dziwnego skupienia. Ale trwa to bardzo krótko. Płonąca struga przeskakuje chciwie na szeroką spódnicę dziewczyny. Jej ręce zmieniają się w dwie pochodnie zaciśnięte wokół ramion Rutewki, który nadal próbuje się rozpaczliwie szamotać. Rozpaczliwie i daremnie, bo płaszcz pali się na nim mocnym płomieniem, wyrzucając w powietrze strzępy spopielonych szmat. Wyrywa się, odpycha upiorną postać w sukni z żywego ognia. Jej głowa płonie – jak aureole na obrazach świętych – kiedy zajęły się natłuszczone, paradne warkoczyki. Zdechła, myśli z cieniem przerażenia Mroczek, lecz ona znów wychyla się do Rutewki i jeszcze raz go dosięga. Jego krzyk przechodzi w wycie, lecz dziewczyna nie wydaje z siebie żadnego dźwięku.
Kupiec bławatny wytrzeszcza załzawione oczy – nie potrafi powiedzieć, jak długo to trwa. Wreszcie mężczyzna potyka się na stopniach, pociąga dziewczynę za sobą i oboje staczają się w dół. A potem nagle wszystko milknie.
Na chwilę plac pokrywa milczenie. Słychać, jak jękliwie trzeszczą nadwątlone bale wspierające podium. Ogień niecierpliwie pełga wokół sczepionych postaci u stóp podestu.
Jedna z patrycjuszek zaczyna zawodzić. Mroczek nie rozumie słów. Dwie inne kobiety wykręcają jej ramiona, przytrzymują na szczycie schodów, na których płonie rozlana oliwa.
Niepostrzeżenie zajmuje się żółte płótno, którym przystrojono podium. Wypełnione oliwą lampki poczynają wybuchać jedna po drugiej. Zgromadzeni na placu spiskowcy przypatrują się temu bez jednej żywszej myśli.
Mroczek próbuje uwolnić się z uchwytu Ciecierki. Kapłan nie spuszcza wzroku z poczerniałych trupów, ale jego palce są zaciśnięte na ramieniu niegdysiejszego kupca bławatnego. Ten z wysiłkiem powstrzymuje dreszcz przerażenia i po raz kolejny uroczyście przeklina swego kamrata Twardokęska, jego ojca, dziadów i wszelakich przodków do jedenastego pokolenia wstecz. Toż mieli go po sprawiedliwości spalić, złorzeczy w myślach. Mieli go kaźnić pospołu z wiedźmim pomiotem i spokój miał być. A tu co?
Po prawdzie los Twardokęska, wiedźmy, kapłanów Zird Zekruna oraz całej Spichrzy nie zajmuje go ni odrobinę. Co więcej, Mroczek ochoczo przystałby na to, żeby cała Spichrza zwaliła się mieszczanom na łeb, byleby tylko on, Mroczek, świetnej pamięci kupiec bławatny, zdołał się cichaczem wynieść za mury miejskie. Bo Mroczek nie jest głupi, a jego małe świńskie ślepia kramarza widzą znacznie więcej, niż można przypuszczać. Doskonale rozumie, że Ciecierka nie przywiódł go tutaj bez powodu i nie wydaje mu się, by szło jedynie o pomordowane patrycjuszki.
– Chodźcież stąd – szarpie rękaw ciemnej szaty kapłana. – Tylko patrzeć, jak ściągną Servenedyjki.
Ciecierka mamroli coś w odpowiedzi, nie odrywając wzroku od podium z uwięzionymi mieszczankami.
– Dalejże! – wrzeszczy tymczasem obszarpaniec w czerwonej szpiczastej czapce. – Dalejże, chłopy, trza te gruszki postrącać, nim się na dobre uwędzą.
Mroczek przymruża z lekka oczy, a gromada buntowników mimo ognia rzuca się ku słupom podtrzymującym podest. Niewiasty krzyczą przeraźliwie, gdy drewniana konstrukcja zaczyna się chwiać i chybotać. Ich barwne, połyskliwe suknie falują w rozgrzanym powietrzu, a głosy nikną we wrzawie tłumu. Część ludzi po prostu stoi i patrzy obojętnie, jakby obserwowała przedstawienie ulicznych komediantów.
Z dołu, z książęcego traktu podnosi się jeszcze głośniejszy zgiełk. Servenedyjki, myśli ze strachem Mroczek. Lecz Ciecierka najwyraźniej nie zamyśla uciekać, unosi wyżej głowę, wciąga głęboko powietrze i przez chwilę jest bardzo podobny do wietrzącego psa. Kupiec bławatny wzdryga się ze strachem – nie rozumie, co się w takich chwilach dzieje z Ciecierka, ale jest święcie przekonany, że jego moc pochodzi od złego. Bo i jakżeby inaczej kapłan przydybał go zeszłej nocy na samiuśkim progu Wiedźmiej Wieży? Prawda, że Mroczek był z lekka zamroczony trunkiem, a i pogawędka z Twardokęskiem otumaniła go i przeraziła zarazem. Prawda też, że prawie na oślep uciekał z cuchthauza, po tym jak jaśnie książę Evorinth wkroczył do ciemnicy wraz z gromadą Zwajców.
Zdążył jedynie wciągnąć w płuca orzeźwiające, nocne powietrze, kiedy w milczeniu otoczyło go trzech kapłanów Zird Zekruna. I to chyba najbardziej rozżaliło Mroczka: bo akurat pierwszy raz od nieszczęsnego spotkania w Górach Sowich poczuł nieśmiały przypływ nadziei, że zdołał się uwolnić od wiedźmich i kapłańskich knowań. Kiedyś, jeszcze w sławetnej szajce Twardokęska, wydawało mu się, że życie dostojnych tego świata jest mniej zawiłe. Jednak dzisiaj oddałby wiele za swojskie, zapchlone legowisko w kryjówce na Przełęczy Zdechłej Krowy.
Bo oni wszystko wiedzą, kapłańskie ścierwa, myśli, nawet się taić nie próbują. Ani słóweczkiem nie napomknęli, jakim sposobem dokładnie na czas popod Wiedźmią Wieżą stanęli, by mnie jak karaska w sieć chwycić. Tylko im ciemne piętna na czołach falowały jak nieszczęście.
Boi się. Po co im taki mizerak jak ja, zastanawia się niespokojnie. Toż ja się nie wyznaję. Toż ja nie chcę. Niech tu jeno Servenedyjki wpadną. Niechże sobie popatrzą na obdarte z przyodziewy trupy towarzyszek, na poobrzynane głowy – przecie ni żywa noga nie ujdzie. Bo sprawa już nie o książęcy trakt. Nie o obelgi hołoty, ale wymordowanie ratuszowej straży, rajcowych niewiast i tuzina samych wojowniczek. Słowem, bunt prawdziwy i płazem go książę pan nie puści.
Jednakże na książęcym trakcie nie pokazują się bynajmniej wojowniczki w błękitnych płaszczach. Mroczek mruży oczy. Wokół niego tłuszcza drga i burzy się coraz mocniej. Jedni chcą uciekać, inni prą ku bramie na świątynny dziedziniec. Szarpnięte mocno podium nagle składa się, rozpada z piskliwym trzaskiem. Uczepiona resztek słupa niewiasta w błękitnej telejce drze się rozpaczliwie nad rumowiskiem, które przez chwilę wygląda jak wielki stos drew na opał. Bardzo krótko. Gdyż w chwilę później przygaszony ogień wybucha jeszcze silniejszym płomieniem.
Kobieta w błękitnej sukni zeskakuje z podium. Powietrze drży od żaru.
Wokół płomieni zaciska się gęsty pierścień buntowników i przygodnych gapiów.