Выбрать главу

Pewnikiem trza nam się utrzymać, myśli. Niezadługo, póki inni z koszar nie ściągną. Na odsiecz, jak to kiedyś pan dziesiętnik ładnie powiedział. Bo książęcy pachołkowie zawdy pospołu stawają. Jeden za drugiego.

Kamienie lecą coraz gęściej. Kamienie, ułamki cegieł, resztki połamanych sprzętów. Nad tarczą Kierza wyrasta czerwona od krzyku czy gniewu twarz bezzębnego mężczyzny. Chłopak próbuje się cofnąć, ale za plecami ma innych drabów i nie może. Waha się – o jedną chwilę zbyt długo. Napastnik trzyma w ręce koszmarnie przerdzewiały, pogięty sztylet i mierzy tym sztyletem dokładnie w odsłoniętą szyję szpakowatego.

Ktoś łapie go za nogi. Kierz wierzga bez namysłu, bardziej ze strachu niż dla obrony. Ma szczęście, bo inny drab, młody chłopak, którego nazywano w kompanii Zezulcem, przewraca się z wyrazem zadziwienia na twarzy. Nie sięga bruku – tuzin rąk chwyta go jednocześnie i unosi. A potem jest już jedynie zwierzęcy skowyt. Tak samo darła się wiedźma, jak ją u nas we wiosce popod jaworem kamienowali, przemyka Kierzowi przez głowę.

Wiedźma miała piegowaty nos i zdumione, szeroko otwarte oczy.

Kolejny drab przewraca się i Kierz widzi, że jest to sam dziesiętnik. Nie krzyczy.

Kierz ze wszystkich sił ściska uchwyt tarczy, kiedy z szeregu wyrywają kolejnego draba. Usta rozdziawione w krzyku. Krew. Na kamieniach w zaułku jest mnóstwo krwi. A sterta zmasakrowanego mięsa pod wrotami domu była kiedyś Zezulcem.

Nasi ludzie muszą być już blisko, myśli Kierz. Przecie stąd do koszar ledwo kilka chwil. Przecie słyszą, że bijatyka niezgorsza.

Coś lepkiego i ciepłego ścieka mu po policzku i przez chwilę, zmartwiały ze strachu, myśli, że to krew. Ale to tylko plwocina – wykrzywiona z wściekłości baba jeszcze raz pluje mu prosto w twarz. Kierz nie myśli, z całych sił wali ją tarczą w gębę.

Najgorsze jest, że nie może zrobić nic więcej. Zupełnie nic. Chętnie złamałby rozkaz dziesiętnika, bo choć ludzki był z niego człek i na pewno nie chciał Kierzowej krzywdy, musiał się z tymi mieczami okrutnie pomylić. Ale Kierz rozumie dobrze, że przyklęknąć teraz, wyjść zza kręgu tarcz, odsłonić się – to śmierć. I że w żadnym razie nie zdoła dobiegnąć do koszar poprzez rozjątrzony motłoch. Może jedynie ściskać w spoconych palcach uchwyt tarczy. I patrzeć, jak tłuszcza wyrywa z szeregu kolejnego draba.

Wiedźma też tylko patrzyła. Jej oczy były wielkie i niebieskie. Zupełnie jak oczy Kierza.

Dlaczego?, myśli zupełnie bez sensu, kiedy Koluber, wysoki chłop o twarzy poznaczonej ospowymi dziobami, przyklęka pod uderzeniem pałki na jedno kolano i desperacko osłania się przed następnym ciosem. Desperacko, lecz daremnie, bo pałka jednak opada wprost na jego czaszkę. Kierz spogląda ukradkiem ku dachom książęcej cytadeli. Dlaczego?, powtarza ze strachem. Dlaczego dziesiętnik kazał nam zostawić miecze? Dlaczego wciąż nikogo nie ma?

Ale dziesiętnik jest ze szczętem martwy i nic nie może wyjaśnić. Kierz widzi, jak jego głowa szybuje nad tłumem. Zaczyna płakać. Choć nawet nie wie, że płacze.

Trzeba oderżnąć jej głowę, pouczył go stary pastuch, kiedy wiedźma przestała się poruszać pod gradem kamieni. Trzeba oderżnąć głowę, a serce przebić ostrym kołkiem, żeby nie odrodziła się w którym z naszych dzieci. Bo starczy, że się taka przeklętnica przed śmiercią zapatrzy na jaką brzemienną niewiastę, a nieszczęście gotowe. One jednym wejrzeniem potrafią zły urok ściągnąć.

Ani chybi, musiała mnie tamta wiedźma przekląć, myśli jeszcze Kierz. Zostało ich tylko pięciu. Łydka mu krwawi. Krwawi rana na przedramieniu. I z pół tuzina pomniejszych ran. Nie bolą. Właśnie to jest najdziwniejsze – że nic nie boli.

Nie zdążą, myśli. Ze spokojem. Nie zdążą dolecieć z koszar. Żeby chociaż ludzki pogrzeb sprawili.

Widzi, jak tłuszcza masakruje dwóch następnych drabów. Teraz zostaje ich trzech. Dwóch kamratów przy bokach Kierza i chłodny, nieustępliwy mur za plecami. Niech to się wreszcie skończy, myśli, czując, jak łzy i pot zalewają mu oczy. Nie chcę więcej na to patrzeć. Dosyć.

Cios jest niespodziewany i druzgocze czaszkę w chwili, kiedy jeszcze raz powtarza w myślach: „Dosyć".

…w tej samej chwili w wieży Nur Nemruta Zarzyczka wyciąga rękę i dotyka zwierciadła…

* * *

– Więc tak to sobie wymyśliliście – przyciszony głos Wężymorda uderza w kapłana jak pejcz, wyciska powietrze z płuc, odbiera oddech.

A potem, nim jeszcze zdoła zrozumieć, co się stało, drobny gest żalnickiego pana ciska nim przez całą długość jadalnej sali. Nie wie, jakim sposobem przebija dębowy stół. Coś chrupie mu w krzyżu. Przelotnie spogląda na podgiętą pod dziwnym kątem nogę. Krew coraz mocniej przesącza się przez ciemny habit. Chce krzyczeć, wzywać pomocy, ale nie potrafi. Zanadto jest przerażony.

– Zabawne! – Długie, szczupłe palce Wężymorda mimochodem wyginają kielich. Jakby był z pergaminu. Butelki na stole rozpryskują się jedna po drugiej.

Jednak naprawdę ważne są nie te jarmarczne sztuczki.

Kapłan bezwiednie szepcze słowa litanii do Zird Zekruna i wtedy Wężymord patrzy na niego przytomniej. W jego spojrzeniu jest coś, co sprawia, że modlitwa zamiera kapłanowi na ustach. Nienawiść. I moc, moc, której nie potrafił dostrzec nigdy wcześniej. Podobną widział tylko raz, kiedy ze szczytu Hałuńskiej Góry zstąpił do najświętszego przybytku, aby spojrzeć w twarz boga.

– Więc tak to sobie wymyśliliście – powtarza Wężymord, a w jego głosie brzmią głębokie, metaliczne tony. – Boży sąd w czas najkrwawszego karnawału Krain Wewnętrznego Morza. Sprytnie, kapłanie, bardzo sprytnie.

Jednak kapłan wcale nie czuje się sprytny. Jest przerażony. Od przybycia do Uścieży przerażenie nie odstępuje go ni o krok. Nienawidzi tego miejsca. Zimnych, zmiennych wichrów znad Cieśnin Wieprzy. Usłużnych, fałszywych uśmiechów służby – bo kapłan wcale nie wierzy, aby ludzie tutaj szczerze nawrócili się na wiarę w Zird Zekruna, Jedynego, Prawdziwego, Tego Który Jest, Był I Będzie. Wie, że za jego plecami robią ukradkowe znaki na odpędzenie złego. Że matki zasłaniają twarze dzieciom, by nie padł na nie wzrok człowieka, którego czoło zdobi znamię skalnych robaków. Że po lasach, pod samym bokiem cytadeli ukrywają się wciąż kapłani Bad Bidmone. Że nawet pod dachem Wężymorda ukradkiem odprawia się nabożeństwa na jej cześć.

Ten kraj jest przesiąknięty bluźnierstwem, myśli. Z początku zdawało mu się, że to tylko złe miejsce. Posępna, zimna cytadela wczepiona w najdalszy, północny cypel królestwa. I strzaskane resztki wieży przy środkowym murze, gdzie niegdyś śpiewano hymny na cześć Bad Bidmone Od Jabłoni, miejsce, które należało zmieść z powierzchni ziemi do ostatniego bloku szarego granitu. Jednak mylił się. Nie szło o zrujnowaną świątynię ani nawet o samą Bad Bidmone, zaginioną, przeklętą żalnicką boginię, której wciąż oddawano cześć. To sięgało znacznie głębiej. Całe władztwo jest skażone, myśli, na skroś pogańskie. Poukrywane na glibielach mechszyce, które wróżą przyszłość z soku gałęzi relei. Kubki z mlekiem wystawiane nocami na próg dla domowych węży. Skrzaty zaplatające koniom grzywy. Wiedźmy całkiem jawnie mieszkające w co bardziej odludnych wioskach. Wszystko trwa przyczajone, czekając na chwilę, by na nowo kąsać.

Mężczyzna o błękitnych oczach, z łaski Zird Zekruna kniaź tego przeklętego kraju, spogląda na niego ironicznie, jakby doskonale znał myśli kapłana. Zresztą być może naprawdę tak jest: słudzy pomorckiego boga nigdy nie zdołali wytropić granic mocy Wężymorda. Każdej jesieni przybywał na Pomort i schodził w głąb Hałuńskiej Góry, do najświętszego sanktuarium – wszelkie dociekania o tym, co się działo w niskiej świątyni, spełzały na niczym. Tak, kapłan słyszał wiele pogłosek powtarzanych z upodobaniem po Krainach Wewnętrznego Morza, jednak w żaden sposób nie przybliżały go one do tajemnicy Wężymorda. Aż do tej chwili, kiedy głos żalnickiego kniazia odzywa się głuchym echem w jego umyśle.