Nie potrafi nic zrobić. Skalne robaki na jego czole wiją się gorączkowo. I daremnie.
– Ciekawość, kapłanie? – pyta niemal z rozbawieniem Wężymord, a jego palce miażdżą resztki kielicha. – Ciekawość jest niebezpieczna. Myślę, że wiem, jak to sobie wymyśliliście. Odległe miasto, moc Nur Nemruta i karnawał, podczas którego moce wyrywają się na wolność, karnawał, który zmieni się w krwawe jatki. Tak – uśmiecha się lekko, widząc jego zdumienie. – Wiem o uśpionej Fei Flisyon w grotach Traganki. I o rudowłosej dziewce w obręczy dri deonema. Musieliście na tym zyskać, prawda? W najgorszym razie śmierć niewolnicy, w najlepszym razie wiedzę, która mogłaby znaczyć wiele, bardzo wiele. Śmiały plan, kapłanie, nazbyt śmiały jak na kogoś, kto teraz nie potrafi nawet zaskomleć o darowanie życia. Ale wyciągnęliście rękę po coś, co należy do mnie. I to był błąd, kapłanie. Potworny błąd…
Nieprawda, myśli kapłan, kiedy skalne robaki wymykają się nagle jego woli i zaczynają jałowo krążyć we wnętrzu znamienia, to nie może być prawda. Próbuje się opierać, wzywać pomocy, lecz ciemne piętno, znak przymierza z Zird Zekrunem jest martwe, ciche i nie odpowiada na wezwanie.
– Bo ja jestem waszym bogiem. Jestem waszym bogiem i nie zawiera się ze mną układów – kończy zimno Wężymord, lecz kapłan kona, zanim zdoła w pełni zrozumieć jego słowa.
…w tej samej chwili w wieży Nur Nemruta Zarzyczka wyciąga rękę i dotyka zwierciadła…
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Stoi na szczycie wieży. Na samej krawędzi, poniżej jest jedynie ciemność. Wicher targa płaszczem, kiedy wyrzuca ku górze ramiona. Wokół wirują ptaki. Gołębie – białe, szare i pstrokate.
Coś zakłuło ją na skraju pamięci – znajoma postać. Wizerunek Szalonej Ptaszniczki. Czuje jeszcze przelotne pragnienie, by zamknąć oczy, odpędzić obraz, w którym strażniczka bramy nosi jej własną twarz.
I zaraz później siedzi w wysokim, dębowym krześle. Sztywno wyprostowana. W palenisku buzuje ogień, a jej stopy w zabarwionych szkarłatem trzewikach nie sięgają posadzki. Wyciąga rękę ku szachownicy, zaś mężczyzna po drugiej stronie stołu bez słowa wychyla kielich. Jego twarz… To nie jest ta twarz. Oczy szare, nie błękitne. Obcy mężczyzna. Nieznany zarys policzka, inne przechylenie głowy. Nie Wężymord.
Podnosi wzrok na powałę i nie odnajduje wizerunków skrzydlatych węży nieba. Tylko szachownica pozostała ta sama – szachownica, na której żadne z nich nie potrafiło wygrać – a jej palce pamiętają kolejne ruchy. Drobne, niecierpliwe palce dziecka, które wychyla się przez framugę okna i rzuca kamyki ku rzece w przesmyku między skatami. Wie, że coś powinno nadpłynąć z góry rzeki. Drobna, brązowowłosa dziewczynka zaciska palce na krawędzi okiennicy. Czeka. Ale to nigdy nie nadpływa.
Kobieta na szczycie wieży śmieje się, zaś gołębie opadają do jej śmiechu wirującą chmarą. Chodź do mnie, mówi kobieta o jej własnej twarzy.
Przez okna zamknięte błękitnymi i żółtymi szybkami wpadają barwne plamy światła. Dziewczynka pochyla się nad wielkim pergaminem o pogiętych rogach, a jej włosy nie są splecione w wytworne warkoczyki, tylko luźno opadają na ramiona. Starzec w dziwacznej, poplamionej tłuszczem szacie – ma na imię Ossty, choć Zarzyczka nie wie, skąd zna jego miano – powoli wodzi palcem po kartel – szu, powtarzając nazwy konstelacji, a żadna z nich nie jest znajoma.
Noce w pełni lata są w Strażnicy gorące i duszne – wtedy też gwiazdy świecą najjaśniej. Ossty prowadzi ją na szczyt barbakanu. Patrz w gwiazdy, księżniczko, zawsze patrz w gwiazdy, mówi. Nad ziemią unosi się zapach rozgrzanych ziół – lawendy, miodownika, werbeny - i świeżo skoszonej trawy. Dziewczynka leży na chłodnym dachu, z rękoma złożonymi pod karkiem. Sylwetki strażników ciemnieją na obrzeżach barbakanu. Cicho nadchodzi sen.
To się już zdarzyło, śmieje się kobieta z wieży, i wciąż się zdarza. Chodź do mnie.
Wilgotny, chłodny wicher szarpie jej suknię. Dołem, wąską poszarpaną ścieżką ciągnie orszak zbrojnych. Mężczyzna o szarych oczach, mężczyzna znad szachownicy, odwraca się i spogląda ku dziewczynie na blankach cytadeli. Obok niej garbaty karzeł wpycha do ust kolejny kawałek placka, strużka śliny ścieka mu po brodzie. Jej brat. Śmieje się płaskim, cienkim śmiechem idioty. Ręka dziewczyny z wolna opada i zaciska się na jego ramieniu. Nie wrócą, mówi dziewczyna. Obiecuję ci, że nie wrócą, a mężczyzna o szarych oczach jeszcze raz spogląda ku niej i wjeżdża na kładkę ponad strumieniem.
To nie jest mój brat, błyska przelotnie w umyśle Zarzyczki, nie może nim być.
Jednak jest nim i wszystkie inne rzeczy dzieją się tak, jak zostało obiecane. Nie powinnaś tego robić, księżniczko, mówi Ossty, a ona odpowiada mu oschle - czy kiedykolwiek miałam wybór? Czy pozostawiono mi choć cień mojego własnego losu? Nocna ucieczka z cytadeli pomiędzy strażnikami umorzonymi szalejowym trunkiem. Nie zawiedź mnie, siostrzyczko, nigdy mnie nie zawiedź, szepcze garbus.
Są jeszcze inne szepty. Obietnice, których nie można dotrzymać. I krew na miękkiej, szarej sukni.
Teraz już wiesz – kobieta na szczycie wieży wiruje w kłębie miękkich ptasich piór. To się zdarzyło i wciąż się zdarza.
A później ma przed sobą opustoszałe, zimne korytarze innego zamku i niespokojne twarze najemników. Zostawcie mnie samą, mówi dziewczyna. Siedzi na dębowym tronie o poręczach zwieńczonych głowami gryfów, kiedy zbrojni wchodzą w pokryte pyłem korytarze. Ale tamten mężczyzna o szarych oczach po prostu bierze ją za ramię i wyprowadza z wielkiej sali donżonu niczym niegrzeczne dziecko.
Deszcz, chłodny letni deszcz na twarzy. I znów nikt nie mówi ani słowa – jak nad tamtą milczącą szachownicą, na której żadne nie potrafiło zwyciężyć. Tylko krótki, dygoczący sen na wilgotnym posłaniu, sen, który nie przynosi żadnej ulgi. Bo zawsze potrafiliśmy milczeć wytrwale i długo. Bo są obietnice, których nie można cofnąć. Bo wiele, wiele lat wcześniej dwoje dzieci kuli się bezradnie pod szkarłatnym kobiercem, kiedy kroki dźwięczą coraz bliżej na schodach. Dziewczynka zaciska palce na ramieniu brata. Jesteśmy tylko my dwoje, tylko nas dwoje. Zaklęcie przeciw całemu światu. Które powtarza bez końca podczas tamtego wiosennego, milczącego powrotu do Strażnicy. Jak modlitwę.
Kobieta na szczycie wieży zachłystuje się obłąkańczym śmiechem, a stado gołębi podfruwa z przestrachem. Więc zobaczyłaś, drwi Ptaszniczka, jutro i wczoraj pospołu. Gołębie pióra.
Ale to się wciąż dzieje, zaś tafla zwierciadła nie jest żadną zasłoną. Przędza wysuwa się na posadzkę, ze zranionego wrzecionem palca drobno kapie krew. Ręce garbusa wpijają się w kolano siostry jak szpony kruka. Nie zrobisz tego, krzyczy. A jej twarz jest blada jak upuszczona przędza. Ramiona i nogi garbusa konwulsyjnie biją posadzkę z zielonych płytek – wielka, wielka choroba, jak ze strachem powtarzają służebne. Nie, myśli dziewczyna, rozpaczliwie mnąc w palcach szarą materię sukni, nie potrafię. Ale niczego nie można zmienić. Więc podnosi się bardzo wolno pod spojrzeniem ich obu – garbusa miotającego się u jej stóp i szarookiego mężczyzny – prostuje się z wysiłkiem i pociąga sznurek dzwonka. Dźwięk jest ostry, gwałtowny. Zabierzcie go, pokazuje zdumionej służbie karła, zamknijcie, póki nie minie atak.