Trzech pachołków nie potrafi sobie poradzić i jeszcze daleko w korytarzach słyszy jego zawodzenie.
Mężczyzna robi krok w jej kierunku, lecz dziewczyna zatrzymuje go gestem dłoni. Będzie tak, jak chcesz, odzywa się cicho, będzie, jak chcesz, przecież wiesz.
Następnego poranka posługaczki odnajdują starego Osty w komnacie północnej wieży. Siwowłosy astrolog kołysze się na konopnym sznurku, jego oczy obojętnie wpatrują się w niebo. Jesienny wicher wpada przez otwarte okiennice i buszuje po stole, wśród pergaminów pokrytych dziwacznymi rysunkami.
Tej samej jesieni, równie wietrznej nocy, orszak zbrojnych wywozi karła z cytadeli. Dziewczyna odwraca się i kładzie rękę na ramieniu szarookiego mężczyzny. Obiecaj, że nie każesz go zabić, prosi szybko i niespokojnie, a potem odwraca wzrok i stara się nie słyszeć wahania w jego głosie.
Ale to zaraz mija, a jej przypominają się jeszcze inne, dawniejsze rzeczy. Dwoje dzieci skulonych w załomie muru, za gobelinem wystarczająco grubym, by nie przepuszczał światła – wciąż pamięta, że jego brzegi są obrębione purpurową frędzlą. Dwoje dzieci uciekających na południowy skraj ogrodu, w gęstwinę zdziczałych krzewów, skulonych przy samej ziemi, tam, gdzie gałęzie tworzą najlepszą kryjówkę. Krzyki, wszędzie wokół krzyki i ogień. Dziewczynka obejmuje chude, wykoślawione ramiona brata – to nie jest dobry czas na opowiadanie bajek, ale mimo wszystko powoli zaczyna mówić. O myszy, która mieszka w korzeniach jaśminu, o żabie, która pewnego razu stała się niebieska, o nietoperzu, który uwierzył, że jest ptakiem. I o szarych zwierzętach nocy.
Śnią sny, wiele snów. Chłopiec ucieka chłodnymi, pustymi korytarzami przed myśliwską sforą. Nierówny tupot stóp. I pulsujący supeł bólu w garbatych plecach. A kiedy są już całkiem blisko, każdy z psów ma twarz pana cytadeli.
W snach dziewczynki szepczą echa na wpół zapomnianych imion – Issarthel Srebrna Prządka, Elldrin Skernitoris, Deiidrell Od Drzewa, Alienor Która Jest Iskrą, Nekromantka. Bramy prowadzące do piekieł.
Są jeszcze inne, przemyka przez myśl Zarzyczce. Jest siedem bram prowadzących do piekieł, a jedna z nich prowadzi ścieżką Szalonej Ptaszniczki. Szósta brama.
Siódmą nazywają Bramą Annyonne.
Potem jest weselna uczta. Twarze i słowa wirują wokół niej bezładnie. U sklepienia bramy, mocno osadzony w kamiennym murze, połyskuje hak do zawieszania pochodni. Moje włosy są długie, myśli, spoglądając w korytarz prowadzący do komnat pana cytadeli, wystarczająco długie, by upleść z nich sznur, który nie zerwie się pod ciężarem ciała. I nagle nade wszystko pragnie przez chwilę zatańczyć w powietrzu i przez jedną chwilę być wolna jak ptak kołysany lotem. Tyle, że nawet na to jest za późno.
Jeszcze jeden kielich, jeszcze więcej wina. Nie pamięta, jak przechodzi pod sklepieniem bramy. Służebne rozbierają ją ze ślubnej sukni jak szmacianą lalkę.
… moje zaślubiny, pojmuje wreszcie Zarzyczka…
A mężczyzna nad nią ma twarz Wężymorda, choć jego oczy są szare, nie błękitne. Ktoś gasi świece. Ktoś unosi ją lekko do góry i kładzie na poduszkach. I są słowa, te wszystkie słowa, które należy wypowiedzieć właśnie wtedy. I tylko nie potrafi przestać płakać.
Budzi się rano. I nie ma nic.
Więc wreszcie wiesz, szydzi Szalona Ptaszniczka, jej głos jest ostry i nieprzejednany.
Mój brat nie jest garbaty, skowyta coś we wnętrzu Zarzyczki, a Wężymord nie jest moim mężem.
Zobaczymy, śmieje się Ptaszniczka, zaś kolejne gołębie zlatują się na dźwięk jej głosu.
Nadchodzą wieści o zdradzie brata. Wiedziałaś o tym?, pyta pan cytadeli, od jak dawna wiedziałaś? Od zawsze, brązowooka dziewczyna wytrzymuje jego spojrzenie. Oszukał cię. Oszukał wszystkich.
Czy ty także zamierzasz mnie oszukać?, pyta mężczyzna.
Nie chcę tego oglądać, myśli Zarzyczka, nie chcę więcej wiedzieć. Ale bardzo trudno zamknąć oczy, których nie ma.
Dziewczyna, która jest nią i nosi twarz Szalonej Ptaszniczki, kuli się pomiędzy wilgotnymi od potu prześcieradłami, a łzy bezdźwięcznie spływają po policzku. Gdybym tylko, kołacze się w jej głowie, gdybym tylko mogła… Ale diabelskie koło rozhuśtało się na dobre i trudno wytrącić je z rytmu. Ściany lśnią ceglastą ochrą, kiedy kreśli pergamin łamanymi frazami. „Mój ojciec umarł i moi wujowie nie żyją. Mój brat jest wygnańcem we własnym kraju, a mnie poślubiono memu poddanemu. Wiem, że masz wielu synów, więc przyślij mi jednego z nich, aby panował wraz ze mną. Bo nie chcę wydawać na świat potomstwa mordercy mojej krwi" – i znów ma przed oczyma dwoje dzieci ukrytych pod narzutą o szkarłatnych frędzlach. I wszystkie obietnice wypowiedziane w noce, gdy nie śmieli usnąć ze strachu, że służące uduszą ich poduszkami. I wrzask brata, kiedy dowiedział się o jej zaślubinach.
Tyle, że nie przynosi to żadnej ulgi.
Zostaw mnie, krzyczy niemo Zarzyczka, zostaw mnie, nim ta opowieść rozerwie mnie na strzępy. Nim oni obaj rozszarpią mnie na strzępy.
Jeszcze nie teraz, śmieje się Ptaszniczka, jeszcze nie dosyć.
– Starczy, Irshia! – krzyczy ktoś z daleka, bardzo daleka. – Pozwól jej wrócić!
Szalona Ptaszniczka odwraca się. Jej oczy wydają się prawie białe, jak gołębie pióra, ale wokół nie ma ani wieży, ani ptaków. Jest jedynie mroczny, granitowy portal jednej z bram prowadzących do otchłani, zaś postać Ptaszniczki zdaje się z trudem wynurzać na powierzchnię kamienia – jej twarz przybiera szarą, ziarnistą barwę, jakby zaraz miała się na nowo stopić z granitowym portalem.
– Dlaczego? – głos Ptaszniczki jest płaski, wyprany ze wszelkich barw. – Dlaczego miałabym być dla niej litościwsza, niż oni byli dla mnie? To ta sama ścieżka.
– Nieprawda. Nie ma tych samych ścieżek. A ona nie jest tobą, Irshia.
Teraz Zarzyczka widzi dwie postacie: przyodziane w ciemny płaszcz granitu widmo, które przyzywało gołębie, i niewyraźną, na wpół przejrzystą sylwetkę w męskim stroju. Dwa zakrzywione miecze. Złotoruda witka włosów na plecach.
– Llostris? – pyta bardzo cicho Ptaszniczka. – Więc to możliwe, Llostris. Zdołałaś wrócić.
– Nie – rudowłosa potrząsa głową. – Nikt nie potrafi wrócić. Zagrałam z Delajati w kości i wypowiedziałam życzenie, ale niewiele mi z tego przyszło. Żadnej z nas nigdy nie przyszło wiele z podobnych paktów. A teraz potrzebuję dziewczyny. Oddaj mi ją, Irshia. Muszę znaleźć sposób, żeby się uwolnić.
– Wciąż jesteś taka sama. Święta Sharkah Od Noża, Święta Llostris Od Pożogi – śmieje się cierpko Ptaszniczka. – Czy nie dość było poprzedniego razu? Czy nie pamiętasz zapłaty?
– Pamiętam – odpowiada rudowłosa. – Jak mogłabym zapomnieć? Ale chcę, żeby miała wybór. Nie gorszy od tego, który ja miałam… z waszej winy. Zaciągnęłyście kiedyś u mnie dług, Irshio, i czas go spłacić. Pomóż mi. Nie wydobędę jej stąd sama.
– To poza moją mocą.
– Nieprawda.
– Wiesz, do czego wraca. – Martwe, białe oczy Ptaszniczki zwracają się ku Zarzyczce.
– Nie wiem. Dobito targu, ale to niewiele znaczy. Oddaj mi ją. Tu nie jesteś ani przeznaczeniem, ani przepowiednią. Jesteś echem. Majakiem, który stał się matrycą.
– Jak…? – pytanie jest niespodzianie ostre, chrapliwe, jak warknięcie psa, a z głębi bramy znów podrywają się gołębie, całe chmary gołębi.
– Zwierciadła przechowują wiele obrazów. Zarówno tutaj, jak gdzie indziej, są zakorzenione bardzo głęboko. Ktoś zawarł układ, ktoś przywołał wspomnienie. A potem go użyli…