Выбрать главу

Tymczasem jego córka… Suchywilk potrząsnął bezradnie głową. Jego córka wynurzyła się z gruzów niczym sorelka z fali. Oj, będzie z dziewką kłopot, pomyślał z rezygnacją, będzie niezawodnie. Wbrew rozsądkowi Suchywilk oczekiwał, że ich spotkanie okaże się całkiem odmienne. Nie, żeby miał nadzieję, że wybiegnie mu naprzeciw tamta dziewuszka, która dreptała ku niemu na pulchnych, krzywych nóżkach, przydeptując sobie koszulinę i gulgocząc radośnie, kiedy podrzucał ją aż pod powałę. Nie był głupcem. Jednak spodziewał się… czegoś innego. Nie oszczędnej w gestach, milkliwej niewiasty o twardym spojrzeniu. Nie gniewnego żachnięcia, kiedy próbował ją przygarnąć. Nie głucho zatrzaśniętych drzwi komnaty.

Nie jesteś moim ojcem, tak mu powiedziała.

Pozostawała jeszcze obręcz dri deonema i jadziołek, który krążył nad nią niczym sęp. Suchywilk zacisnął zęby. Bywał na Tragance, bywał nie jeden raz i wiedział, co się o tamtejszej bogini gadało. Zresztą i napatrzył się należycie, by własne zdanie sobie wyrobić, a jakże. Rozumiał, że chętni do obręczy nie bez powodu narażali się na żywot krótki a niebezpieczny. Słowem, że u wrót pałacu dri deonema stawały same najgorsze szumowiny, co dały się doskonale poznać w Krainach Wewnętrznego Morza i nie miały gdzie dalej uciekać. Ani zgadywał, co mogło przygnać tam jego córkę. I wcale nie był pewien, czy chce wiedzieć. Szczególnie… szczególnie, że tajemnice alkowy bogini Traganki nie były bynajmniej tajemnicami w Krainach Wewnętrznego Morza.

Że chłop, sarknął w myślach Suchywilk, że się chłop jaki durny na Zaraźnicę połaszczy, to jeszcze zrozumiem. Ale jakże tak? Żeby niewiasta z niewiastą? Przecie to sromota i obraza boska! A niesława jaka! A jaki śmiech po wszystkich Wyspach Zwajeckich pójdzie, jak się wieść rozniesie! Toż spluwać na nią będą jak na ostatnią, z dworców psami pędzić. Muszą się dziady w mogiłach ze wstydu przewracać, bo tego jako żywo nigdy w kniaziowskim rodzie nie bywało. I bywać nie będzie, dodał z mocą. Jak przyjdzie mus, to w powrozach do dom powiozę. Trudno. Ale nie dozwolę, żeby mi się w tej zgniliźnie dziewka marnowała. Trudno. Trzeba będzie w ciemnicy zawrzeć, to zawrę, choćby i na rok. Póki do rozumu nie wróci. Trudno.

Tylko włosy ma takie same, jak matka, pomyślał z nagłym smutkiem. Tylko tyle.

I te ślepia zielone, co nimi jak żbik łyska. Gniewliwie. Jak Sella.

Starczyło, że o niej pomyślał i znów stanęła mu przed oczami. Płynęli od Hackich Wysp. Dwie łodzie, obie pełne dobra, z wikingu. Z daleka rozpoznał jej znak, znak jasnej Selli. No, pomyślał wtedy, trzeba ci, dziewczyno, kądziel prząść, nie na wiking chadzać. Kazał chłopom wiosła przycisnąć. I poszły obie łodzie równo, równiutko, między płyciznami. Sella stała na dziobie, w jasnej sukni, z włosami targanymi wichrem. Pomachał, kiedy u wejścia do portu mijali jej łódź. Prześmiewcze. A ta pokazała mu ręką taki znak, że podobnego nigdy od niewiasty nie oglądał. Cała Sella.

A potem, kiedy wyskakiwała na nabrzeże, spojrzała na niego jeden raz. Łysnęła zielonymi ślepiami. Ze złością. Raz jeden. A on stał jak młodzik. Z nogi na nogę przestępował. Jak głupi. Jak kołowaty.

Tyle że w Selli kipiała jakaś niepohamowana radość. Jak wiosenny wicher, zaraz po tym, kiedy w Cieśninach Wieprzy zaczną trzaskać lody. Człek czuje, jak pęki drobnych, lodowych igiełek wbijają mu się w twarz, prostuje grzbiet nad wiosłem i śmieje się z całego serca. Nie potrafił tego inaczej wytłumaczyć. Jednak właśnie dlatego coś kłuło go boleśnie, kiedy spoglądał na skurczone, zamknięte oblicze córki. I czuł przejmujący, nieposkromiony żal. Że nie było go przy niej. Że nie zdołał jej ochronić przed tym wszystkim, co z maleńkiej, roześmianej dziewuszki zmieniło ją w posępną niewiastę z dwoma mieczami u boku.

Coś zapiekło go pod powiekami. Próbował. Nikt nie mógł powiedzieć, że nie próbował. Mimo całego wstrętu, mimo strachu przed Zird Zekrunem bywał na targowiskach pod Hałuńską Górą. Rozpytywał po klasztorach Rożenicy – Wieszczycy, gdzie mniszki czasem skupowały od frejbiterów dziecięcy drobiazg. Po placach pirackiej Skwarny o wieści błagał, posyłał nawet do Sinoborza. I nigdy, przenigdy nie natrafił na najdrobniejszy ślad. Jakby się dziewuszka pod ziemię zapadła. Jakby jej wcale nie było.

Powoli szedł przez rozświetlony latarniami ogród. Ktoś śmiał się pijacko. Ktoś inny głośno płakał nad zagładą Krain Wewnętrznego Morza. Książęca kapela przygrywała do tańca.

Nic to, myślał sobie Suchywilk, nic to. Przyjdzie czas, że siądziemy pospołu, jak ojciec z córką i pogwarzymy. Jednak pierwej trzeba nam iść precz z tego plugawego miasta. Na północ, do swoich. Nic tu po nas. Z pierwszymi kurami trza się w drogę zbierać, co prędzej. A jak się z żalnickim wygnańcem w tumulcie nie znajdziem, to trudno. Będą jeszcze insze noce i spotkania insze. Teraz najważniejsza rzecz, żeby głowy stąd unieść. Do domu.

Ledwo powziął owo postanowienie, między karłowatymi wierzbami dostrzegł wysoką postać w pstrokatym płaszczu. Ano, pomyślał niechętnie, jak człek nie chce diaska wywołać, tedy ani myśleć o nim nie powinien.

– Spóźniliście się – powiedział, powściągając rozdrażnienie.

– Wyście też długo nie czekali – oschle odparł Koźlarz. – Ze dwie ulice za furtką byliśmy, jak dzwony bić kończyły.

– Córka mi się gdzieś zapodziała – rzekł łagodniej Suchywilk, który był człowiekiem sprawiedliwym i rozumiał doskonale, iż bynajmniej nie z winy księcia obrzydło mu nagle spiskowanie. – A że po mieście chanaja się sroży, jakby szalejem opita, tedym się martwił, by się coś dziewczynie nie przytrafiło. W karnawał o nieszczęście biało – głowie nietrudno.

– Prawda – zgodził się książę. – Osobliwie w takowy, jaki dzisiejszej nocy nastał. Podobnego chyba Krainy Wewnętrznego Morza od początku czasów nie oglądały.

– Nie pamiętałem, że córkę macie – odezwał się Prze – męka. – Czas jakiś temu chodził huczek po północy, że wam dziewkę Pomorcy usiekli. Tedym rad słyszeć, że, chwalić bogów, w dobrym zdrowiu panna.

– Ano, widać nie usiekli. Zaś co do zdrowia, to rad będę jak najszybciej do dom ją powieść.

– Racja – przytaknął Przemęka. – To nie jest miejsce dla uczciwych białogłów. Wstyd i zgnilizna.

Po czym zgodnie pokiwali głowami nad marnością świata. Suchywilk poczuł przypływ gwałtownej życzliwości dla najemnika. Wydał mu się człekiem statecznym i rozważnym.

– Tak mi się właśnie zdawało – powiedział. – Wybaczcież, żeśmy nie czekali, ale dziewka młoda jest jeszcze, a sami wiecie, jak to z młodymi bywa. Ot, uwidziało się jej, że w miasto pójdzie. Słowo by rzekła, że karnawału ciekawa, przecie bym nie bronił, jeszcze z tuzin zbrojnych dodał dla obrony. Ale gdzie tam! Ni słowa nie rzekła, harda koza! Rannym świtem wymknęła się z cytadeli. Z waszą siostrą pospołu.

– Z Zarzyczką?! – wykrzyknął Koźlarz. – Zostały w mieście?

– Nie – pokręcił głową Suchywilk. – Naszliśmy ptaszki. I dobrze się stało, bośmy je znaleźli dokładnie w ten czas, kiedy się wieża rozpadała. Strach pomyśleć, co się zdarzyć mogło, bo pobuntowana swołocz drogę do cytadeli na dobre ogarnęła. Szczęściem myśmy się wczora po trochu z Servenedyjkami poznakomili i one nas wedle uprzejmości pod sam świątynny mur bokiem podprowadziły. Huk był straszny i zamieszanie, jak się ta wieża obaliła…