Dlatego czynił wiele, aby uchronić swych ludzi przed grzesznymi pokusami: w czas Żarów zamykał ich w garbarni, za najeżoną kołami palisadą i donośnie modlił się do Śniącego o litość nad rozpasanym miastem.
Kiedy runęła wieża Nur Nemruta, nie potrafił pohamować zadowolenia. Oto spełniały się przepowiednie, a potępieni zaczynali płacić za swoje czyny. Nadchodził dzień sądu. Dzień miecza. Przy palisadzie stały dwa tuziny jego najbardziej zaufanych najemników. Kiedy Chodurek jął bredzić o oczyszczeniu i karze, ich dowódca wzruszył jedynie ramionami. Pochodził ze Skalmierza, czcił Sen Silvara Od Wichrów i zupełnie nie dbał o religijne uniesienia spichrzańskich mieszczan. Natomiast rozkazy wypełniał co do joty, ostatecznie, takie miał rzemiosło. Rozstawił ludzi po bokach placu i począł metodycznie wybijać z łuków służbę garbarza.
Sam Chodurek upewnił się jeszcze, że nikt nie przeszkodzi jego zbawczej misji. A potem powędrował do swojej komnaty i starannie poderżnął sobie gardło brzytwą. Był pewien, że bóg doceni jego gorliwość.
Ludzie mawiali potem, że pokutujący duch garbarza włóczy się wokół Psiego Ruczaju z zakrwawioną brzytwą w ręce.
Pan Krzeszcz jednakże pozostawał doskonale nieświadom owych wydarzeń. Gdyby się baczniej rozejrzał, może by i dostrzegł łuny pożarów, lecz zanadto zajmowała go strata zagrabionego wieśniakowi tobołka. Wraz ze srebrnikami przepadł dwustronnie tkany pas i pan Krzeszcz nie potrafił pogodzić się z podobną niegodziwością. Kiedy więc wydało mu się, że dostrzega w tłumie złodzieja, ruszył ku niemu mężnie niczym lew, nie dbając zgoła o przeszkody.
Ów szlachetny poryw miał go ocalić. Bowiem zza murów wypadli książęcy pachołkowie i nim się ktokolwiek obejrzał, pierwsze szeregi buntowników zostały wybite do nogi. Pan Krzeszcz tymczasem dopędził łapserdaka, który rzekomo dzierżył skradziony tobołek. Przyparł go w załomie muru, wcisnął niemal pod przyporę i akuratnie przebił nożownickiem kordem. W tobołku co prawda nie znalazł zagrabionego dobytku, ale było tam kilka naczyń ze szczerego srebra, zgrabna, zdobiona turkusami kolia i ze dwie garści srebrników, co pan Krzeszcz uznał za sprawiedliwe zadośćuczynienie za swoją krzywdę.
Kiedy skończył szacować zdobycz i wynurzył się zza przypory, książęcy pachołkowie kończyli właśnie oczyszczać pole. Pan Krzeszcz pospiesznie czmychnął w ścielące się nisko przy murze krzaki. Liczył, że uda mu się całą rzecz przeczekać.
I tak się też stało. Szczęśliwy obrót wypadków jeszcze bardziej upewnił pana Krzeszcza o szczególnej opiece boskiej nad jego szlachetną osobą. Otrząsnął się z igliwia, przygładził włosy i ruszył w głąb książęcych ogrodów. Spodziewał się rychło jeszcze pomyślniejszej odmiany losów: skoro trafił na koniec do cytadeli spichrzańskiego władcy, zamyślał bez zwłoki ofiarować mu swoje służby. Kto jak kto, ale książę Evorinth niezawodnie pozna się na panu Krzeszczu, myślał sobie. A może być uda się jeszcze dojść przy dworze do jakiejś godności i pomścić na księciu Piorunku. Trza tylko nie upadać na duchu i ufać w bożą łaskę.
Istotnie, musiało prowadzić go łaskawe bóstwo, gdyż bez przeszkód przedostał się poza drugi pierścień murów, do wewnętrznego ogrodu. Z oddali dobiegały odgłosy szamotaniny i wrzaski bitewne, ale nie oglądał się po bokach. Raz cofnął się w chachmęć, bo na ścieżkę wpadło wielkie, owinięte w koźlą skórę chłopisko. Jednak ten nie zwrócił nań nijakiej uwagi, nie zwolnił nawet. Jego obojętność wielce pokrzepiła pana Krzeszcza.
Pałętał się bez celu między najdziwniejszymi przebierańcami, na darmo wypatrując znaczniejszej persony, której by mógł sprawę swoją wyłożyć. Mimowolnie przybierał przy tym pozę żalnickiej szlachty: głowę zadzierał wysoko, ręce zatknął za odziedziczony po chłopku pas, brzuch wypiął i naprzód podał. Raz po raz przy tym sięgał do resztek zmierzwionej, złachanej brody, gładząc ją dostojnie. Słowem, nader składnie wpasował się w ogólną maskaradę i wyglądał co do joty jak przebrany za wieśniaka szlachcic. Dlatego książęcym strażnikom nawet nie przyszło do głowy, aby go zatrzymywać. Pan Krzeszcz skinął im jedynie wyniośle głową i poszedł dalej.
Przy wątłym, obwieszonym złotymi wstęgami iglaku stały dwie niewiasty. Obyczajnie odziane, czym niemało zadziwiły pana Krzeszcza, co więcej, nie ozdobione nawet najlichszą żółtą szarfą dla upamiętnienia żmijów. Obie niskie, prawie jednego wzrostu. Chyba drobne, ale nie miał pewności, bo choć noc była ciepła, szczelnie okrywały je obszerne, ciemne opończe. Pochylone ku sobie, rozprawiały pilnie przyciszonymi głosami.
Gałązka trzasnęła mu pod butem i jedna z niewiast, spłoszona, szybko poderwała głowę. Wylęknione, błękitne ślepia wpiły się w pana Krzeszcza. Wielkie, rozszerzone strachem, tak sobie z początku pomyślał. Ale kiedy wciąż wpatrywały się weń, jakby w sam rozum chciały się wwiercić, pan Krzeszcz zrozumiał, jak dalece się omylił. To nie była zestrachana dworka. Ani posługaczka, która na tę jedną noc wykradła dworskie szatki i przeobraziła się we własną panią.
Dopiero wtedy spostrzegł jej łyso wygoloną czaszkę.
Wiedźma, pomyślał z mieszaniną strachu i odrazy, parszywe nasienie. I pospiesznie poszukał drewnianego trzonka noża. Bo pan Krzeszcz nienawidził wiedźm jak niczego innego, a w swoich włościach, w Krzeszczowym Jarze, tępił je bez żadnego miłosierdzia. I bezskutecznie. Wciąż wyrastały nowe, jak chwasty pod płotem. Wstrętne, stare baby o kaprawych oczkach, które odbierały krowom mleko i udręczały gorączką niewiasty w połogu. Bezwstydne, hoże chłopki, co w letnie noce wabiły parobków do złego i wciągały w oparzelisko. A wszystkie pospołu podbechtywały chłopstwo. Do lenistwa, do opieszałości w wypełnianiu pańskich poleceń, do krętactwa, do ukrywania dobytku. Śmiały nawet nastawać na życie samego pana Krzeszcza. Wciąż dobrze pamiętał, jak wymiatał spod łoża kurze kostki przeplecione ze strzępami koszuli, niezawodnie jego własnej, chytrze podkradzionej, by go tym łatwiej mogły dręczyć we śnie i prześladować. Aż się wzdrygnął na wspomnienie. Toć umorzyłyby niezawodnie, gdyby na czas wiedźmiego specyfiku nie odnalazł.
Czemu się gapi, pomyślał ze zgrozą. Czemu tak ślepi, jak jaki bazyliszek? Jakby mnie gwałtem w kamień chciała obrócić.
Pospiesznie uczynił znak odpędzający zły urok. Bo spotkanie z wiedźmą w samą noc Żarów wróżyło wielkie nieszczęście, śmierć może. Ale pan Krzeszcz nie zamyślał jak nieme bydlę czekać, co niebieskooka niewiastka zamierza uczynić. Przeciwnie. Zacisnął mocniej palce na kordzie, prędko odmówił modlitwę do Kii Krindara, bo ów wojenny pan wydał mu się najstosowniejszą ochroną, i ruszył na spotkanie złego. O książęcych pachołkach nawet nie pomyślał. Zresztą, był w swoim prawie. Jako z dawien dawna stało w żalnickich statutach, każdy człek prawy mógł wiedźmę żelazem a ogniem prześladować. Co właśnie pan Krzeszcz zamierzał uczynić.
Wtedy druga niewiasta odwróciła się wreszcie. Spodziewał się ujrzeć następną przeklętnicę, bo wiadomo, że takowe pospołu chadzają, a najchętniej ciemną nocką. Jako te dwie.
Nie, nie była wiedźmą. Nawet nie przypominała łysej. Chuda twarz o podkrążonych, ciemnych oczach. Brzydka. Za chuda i zbyt brzydka na ladacznicę, choć brunatne włosy rozpuściła na plecach, jak mają we zwyczaju nie obyczajne niewiasty. Pan Krzeszcz nie zastanawiał się dłużej. Kimkolwiek jest, pomyślał, nie powinna przestawać w wiedźmiej kompanii. Uczciwe kobiety tak nie czynią. Kimkolwiek jest, powtórzył, zaś w jego myślach powoli poczęło powracać echo tamtego imienia, które podpowiedział mu bóg, kiedy skończyły bić dzwony spichrzańskiej świątyni.