Выбрать главу

Niebieskooka wiedźma zaczęła krzyczeć.

* * *

Pierwszym, co zobaczył, była znajoma opończa. Szpiczasty kaptur. Nieznaczny, fioletowy połysk na ciemnej materii płaszcza. Jak wówczas, na Kanale Sandalyi, kiedy stała na dziobie statku, z włosami zabarwionymi o; niem od czerwonej, południowej nocy.

Nie sądził, że będzie pamiętał równie wyraźnie. Szedł przez ogrody spichrzańskiej cytadeli, pomiędzy karłowatymi drzewami, które sprowadzono dla księżnej Egrenne z dalekiego południa, nasłuchując ochrypłych, pijackich wrzasków. Gałęzie falowały, rzucając na ścieżkę zmienne, rozchybotane cienie – jak wiele tygodni wcześniej, w zupełnie innym ogrodzie, daleko od dziedziny księcia Evorintha. I miał uczucie, jakby czas zatoczył krąg, by cała wędrówka poprzez Góry Żmijowe zawiodła go na powrót do wypełnionych duszną wonią migdałowców ogrodów Fei Flisyon. Ogrodów rozbuchanych zgoła innym świętem, nie spichrzańskim karnawałem ku czci skrzydlatych węży nieba, lecz zabójstwem dri deonema i przybyciem kolejnego z oblubieńców bogini.

Którym była rudowłosa niewiasta z dwoma mieczami u boku, niewiasta, co ocaliła go na przełęczy Skalniaka.

To również pamiętał bardzo jasno – dojmujący głód ukrytego w skale potwora, gdy w jednej chwili wyparł z jego umysłu wszelkie myśli. Wzdrygnął się mimo woli, bo było jeszcze inne wspomnienie, głębsze i bardziej dotkliwe. Wspomnienie tego, co zrobiła mu Bad Bidmone w podziemnej sali rdestnickiego przybytku tamtej nocy, kiedy Wężymord podpalił cytadelę żalnickich kniaziów. Wówczas jednak moc należała do bogini, jednej z najpotężniejszych w Krainach Wewnętrznego Morza, zaś na przełęczy w Górach Żmijowych zapanował nad nim ułomny, pokraczny twór bogów, zawładnął z łatwością, która przerażała do głębi, i obrócił przeciwko niemu to, co przywykł uważać za swoją ostateczną nadzieję. Sorgo, miecz żalnickich kniaziów.

Niewiasta poruszyła się. Za nią majaczył jeszcze jeden kształt, niewyraźny, na wpół przesłonięty gałęziami. Mężczyzna, który obejmował ją i niezdarnie gładził po plecach.

Koźli Płaszcz gapił się na nich bezmyślnie. Niezdolny postąpić ani kroku naprzód. Potem usłyszał, że kobieta płacze, rozpaczliwym, rozdygotanym szlochem. Dopiero wtedy się poruszył.

– Spóźniłeś się – kobieta odwróciła się i spojrzała na niego wielkimi, błękitnymi oczyma.

Nie była nawet do niej podobna. Ni odrobinę. Miała chude, piegowate ramiona i wygoloną łyso czaszkę. Wpatrywała się weń z natężeniem, nie dbając o rozchełstane resztki koszuli. Spod zamotanych na żebrach szmat przesączała się krew.

Mężczyzna dla odmiany wydawał się znajomy. Potężny, szeroki w barach chłop o ogorzałej, tępej twarzy, pokrytej popiołem, sadzą i ledwo przyschniętymi oparzeniami. Może właśnie dlatego Koźlarz nie rozpoznał go od razu – zbója Twardokęska, który towarzyszył Szarce podczas przeprawy z Traganki i kazał się nazywać Derkaczem. Twardokęsek wysunął się nieznacznie przed łysą niewiastę, jakby chciał ją osłonić przed żalnickim księciem. Objął jej ramiona, drugą ręką niezgrabnie ściągnął poły koszuliny i spojrzał na Koźlarza. Bardzo nieprzychylnie.

Jednak było coś jeszcze. Zbójca bał się.

– Spóźniłeś się – powtórzyła niewiasta. – Moc Fei Flisyon wyciekła ze mnie jak przez dziurawe rzeszoto. Szarpaliśmy się, pamiętam, a potem on dźgnął mnie sztyletem. Wczołgałam się pod gałęzie, prawda? – Oparła głowę o ramię Twardokęska i popatrzyła na niego pytająco. – Nie pamiętam. Ale wiedziałam, że mnie znajdziesz.

Podczas tej przemowy zza kępki trawy wysunął się rudy, pręgowany kociak. Wyprężył sztywno ogon, raz i drugi otarł się o gołe kostki niewiasty. Kiedy Koźli Płaszcz zrobił jeszcze krok, zwierzak wygiął grzbiet w pałąk i fuknął z gniewem, odsłaniając kły.

Twardokęsek znów popatrzył na księcia. Z jawną wrogością.

– Kto ją zranił? – spytał Koźlarz: kobieta wydawała się nazbyt otumaniona ze strachu, by rozsądnie odpowiedzieć na najprostsze choćby pytanie.

– A skąd mnie wiedzieć?! – wybuchnął zbójca. – Skąd mnie się wyznawać w waszych książęcych spiskach?! Z wami jako z zarazą. Dość palcem trącić, a posypie się ścierwo.

– Znał ciebie – niebieskooka niewiastka przechyliła głowę, jakby nasłuchiwała odległych głosów. – Teraz pamiętam. Był inny – wzdrygnęła się. – Jak wydrążona, pusta skorupa. Niski, starszawy człek w chłopskiej sukmanie. Siwawy. Spotkaliście się wcześniej. Idzie za tobą, tak myślę.

– Skąd wiesz? – przerwał niecierpliwie książę.

– Jestem wiedźmą – odparła prostodusznie. – Wiem. Widziałam go. Ciebie też widziałam. Wyraźnie. Pierwszy raz tamtej nocy, przy miejscu Skalniaka. Pamiętasz?

Koźli Płaszcz przygryzł wargę i spojrzał pytająco na zbójcę.

– Przybiegła granią – wyjaśnił bez zapału Twardokęsek. – I kazała ją nieść do klasztoru Cion Cerena. Wiesz, kogo.

– Suchywilk jej szuka – powiedział szorstko. – Rozjuszony jak niedźwiedź i niespokojny. Nie wiedzieć czemu, bo zgoła nie wątpię, że już zdążyła owego nieszczęśnika ze sztyletem zaszlachtować.

Wiedźma ze zdumieniem zamrugała oczami.

– To nie ona – burknął zbójca. – Szarka swoją drogą poszła, przed nikim się nie opowiadała. Znacie ją zresztą. Całe nasze nieszczęścia stąd, że ona za wami pociągnęła. My jej próbowali tłumaczyć, że z tego nic dobrego nie będzie. I nie ma.

– Nie szukajcie jej, panie – dodała wiedźma dziwnie miękkim, przepraszającym głosem. – Znajdzie się. O nią się nie martwcie, jej we Spichrzy śmierć nie pisana. Ale los waszej siostry przede mną zakryty. Jakby go jaka inna siła spowijała. Jak dym. Za ciemna, za gęsta na moje oczy…

– Zarzyczka? – przerwał gwałtownie Koźlarz. – Skąd w tym wszystkim Zarzyczka?

– Przez was, panie – ze zdziwieniem odparła wiedźma. – Wysłaliście list. Jeszcze z Książęcych Wiergów wysłaliście, pamiętacie?

Koźlarz aż się wzdrygnął. Wiedźma mówiła odległym, głębokim głosem. Wieszczyła. Nawet się nie zdziwił nadmiernie – ostatecznie była noc Żarów, najświętsza noc Krain Wewnętrznego Morza, zaś wokół płonęła Spichrza. Wystarczająco wiele krwi i śmierci, by przeklęte zaczynały mówić głosami bogów. Dosyć mocy, by przepowiednie umknęły na swobodę.

Prawie zdążył o nich zapomnieć. Odwyknął od przekleństwa Krain Wewnętrznego Morza.

Na południu, tam, gdzie przewiódł ostatnie lata, nie widywano wiedźm.

Nie potrafił jej przerwać. I nie chciał. Wiedźmy z rzadka tylko wieszczyły, ale ich przepowiednie były prawdziwe.

– Poszłyśmy tańczyć w książęcych ogrodach. Bo jest noc Żarów. Bo się nie godzi spać pod kamiennym dachem. I zatańczyłyśmy tak, jak wczoraj tańczyli zbójcy na kamiennych schodach cytadeli. Pomyliłam się – znów podniosła na niego błękitne oczy. – Pomyliłam się, prawda? Widziałam człowieka w płaszczu z koźlej skóry. Furtę w murze. Gdybyście tylko szli szybciej, odrobinę szybciej… I nie zdarzyło się. Stałyśmy pod karłowatą sosną i nagle jakby ktoś pociągnął za niewidzialny powróz. Jakby coś nami szarpnęło nie tam, gdzie trzeba. Jakbyście się nie mieli spotkać. Spóźniłeś się, panie. O włos. I nic nie potrafię już zrobić. Moc wyciekła ze mnie, a bogini śpi i nie umiem jej przywołać.